czwartek, 30 czerwca 2011

W zielonej krainie, z herbaty slynacej... Darjeeling

Lot do Bagdogry odbyl sie bez problemow. Jet Airways okazaly sie porzadnymi liniami - bez opoznien, sympatyczna obsluga (no, moze tylko jeszcze mogliby jedzenie dawac za darmo ;)). Na indyjskich lotniskach kontrola bezpieczenstwa jest o wiele scislejsza niz u nas - po kilka razy sprawdzaja bagaz, obszukuja domyslnie, a nie tylko jak bramka zapipczy, ale wszystko odbywa sie sprawnie i bezstresowo. Same lotniska (zarowno w Jaipurze, jak i w Delhi) dorownuja standardem tym europejskim (a w porownaniu do niektorych, sa nawet lepsze).

Z Bagdogry do Darjeeling jest 67km. Mozna wziac taksowke z dworca bezposrednio do samego celu lub dojechac do Siliguri (15km od Bagdogry), a stamtad w dalsza droge udac sie jeepem. Zadni przygod wybralismy opcje druga :) Droga do polozonego na wysokosci 2140m n.p.m. Darjeeling jest bardzo kreta, wyboista (dziura na dziurze) i caly czas wiedzie pod gore. Teraz juz wiem dlaczego nie jezdza tu zadne autobusy. Kierowca jak rajdowiec wspinal sie po serpentynach, a ja podziwialam najbardziej zielona zielonosc jaka kiedykolwiek widzialam! :) Nie ma tu palm, ale sa olbrzymie plantacje herbaty. Wszedzie! I bardzo bardzo duzo drzew. Powietrze pachnie mieta, ziolami, drzewami i swiezymi liscmi herbaty. W miare jak wspinalismy sie coraz wyzej i wyzej w dole rozciagal sie widok tak niesamowity (mimo deszczu!), ze usmiechalam sie od ucha do ucha sama do siebie :) W pewnym momencie pod nami byly chmury, a nad nami zaczynalo wylaniac sie slonce... Gdy w koncu dojechalismy (ok. 3 godzin nam to zajelo), poszlismy szukac hotelu (z cieplym prysznicem i wi-fi), ale jako, ze z plecakami ciezko sie chodzi po miasteczku gdzie wszystkie ulice ida stromo w gore lub w dol, ostatecznie poprzesatlismy na cieplym prysznicu i zakwaterowalismy sie w pierwszym lepszym hotelu polecanym przez Lonely Planet.

Pierwsze spostrzezenia: trudno w to uwierzyc, ale jest tu najzwyczajniej w swiecie ZIMNO! Bluza, dzinsy i trampki, ktore przez ostatni miesiac lezaly na dnie plecaka (i ktore juz chcialam wyrzucic) nareszcie sie doczekaly na swoja kolej!

Spostrzezenie nr 2 (wyganiaja mnie z kafejki internetowej, bo juz pozno, wiec bedzie szybko): jako, ze Darjeeling lezy bardzo blisko Nepalu i Chin, wiekszosc tutejszej ludnosci wyglada jak brazowe Chinczyki...

Czuje sie, jakbym juz nie byla w Indiach, tylko znowu w zupelnie innym swiecie! :)

środa, 29 czerwca 2011

Shrestha, wielkie zakupy i występy w sari

Są takie dni, kiedy od rana do wieczora jest się czymś zajętym, a wieczorem nie ma się siły ręką ani nogą ruszyć... ani nawet palcami żeby napisać notkę :) Tak więc dzisiaj będzie o tym, co wydarzyło się wczoraj.

Dzień zaczął się od leniwej herbatki, śniadania, zabaw z córeczkami Nitesha... A potem przyszła pora na odwiedziny Shresthy. Wsadzili nas we dwójkę na motocykl (znaczy 2 + kierowca, tak jak poprzednio), oczywiście bez kasku. Tym razem przyjęłam to jako najnormalniejszy w świecie porządek rzeczy - no przecież w Indiach tak właśnie jest. Chyba się przyzwyczaiłam :) Dzieciaki ze Shresthy nas pamiętały i bardzo się cieszyły, że znowu nas widzą, chociaż tym razem były o wiele spokojniejsze. Sporo było nowych dzieci, które wyglądały na trochę jeszcze zagubione i może dlatego nie były aż takie odważne. Na początku były rysunki, potem sesja zdjęciowa, następnie trochę zabaw... potem popisy taneczne (wiekszość z tych dzieciaków zrobiłaby furrorę w europejskich dyskotekach - mało kto potrafi tak dobrze tanczyć!), aż wreszcie przyszła pora na przyozdobienie moich rąk i nóg henną, w związku z czym przez najbliższe 2 tygodnie znów wszyscy będą mnie pytać czy byłam na hinduskim weselu :)

Gdy już odskrobałam z siebie resztki henny wybraliśmy się z Niteshem i Chitrą na zakupy. Różnica jest zasadnicza - gdy dwójka białych idzie na zakupy, ceny są turystyczne. A tak
nikt nie śmiał nawet próbować nas naciągać, w związku z czym po raz pierwszy zobaczyłam jakie są PRAWDZIWE ceny w Indiach. Moją misją było zdobycie kilku upatrzonych rzeczy (część z nich jest prezentami, więc tajemnica!), między innymi indyjskich spodni w stylu Ali Baby, znaczy bardzo kolorowych, szerokich, i z krokiem poniżej kolan, tzn. wyglądają właściwie jak spódnica :) Gdy usłyszałam, że spodnie takie kosztują 200IRN (12zl) zrobiłam taką minę, że od razu spytali mnie czy za drogo ;) A ja na to, że nie, jeszcze nigdy nie słyszałam tak niskiej ceny za rzecz dość porządaną przez turystów! Normalnie rozmowy zaczynałyby się od min. 700IRN! Tak więc misja zakupowa była bardzo udana, w związku z czym plecak mam o 4 kg cięższy!

Wieczorem Chitra wpadła na pomysł ubrania mnie w sari :) Sari to tradycyjny indyjski strój noszony na codzień przez większość kobiet (nawet w domu!). Jest to 5m 30cm materiału, w
który trzeba się umiejętnie owinąć i przypiąć tylko jedną agrafką. Całkiem wygodne ubranko
na upalne dni (materiał jest bardzo lekki i przewiewny) i chroni od słońca! Bardzo mi się podobało, ale dopóki nie znajdę indyjskiego męża pozostanę przy swoich krótkich spodenkach
;) ;) ;)

Po tych wszystkich atrakcjach trzeba było iść spać, bo o 4 rano niestety musiała nastąpić pobudka z powodu, iż zmęczeni autobusami i pociągami, podróż do kolejnego punktu naszej wycieczki postanowiliśmy odbyć samolotem. Lecimy do Bagdogry, skąd (jeszcze nie wiemy jak, ale..) udamy się do Darjeeling - stolicy najlepszej herbaty świata z widokiem na trzecią najwyższą na świecie górę :) Pierwsza część lotu (Jaipur - Dalhi - Bagdogra) za nami -
notkę tą piszę siedząc na lotnisku w Delhi :)





wtorek, 28 czerwca 2011

Jaipur po raz drugi

Podróż z Jodhpuru do Jaipuru tym razem odbyła się bezboleśnie. Pociąg na czas, klimatyzowany, czysty... 6 godzin minęło błyskawicznie. W Jaipurze bylismy już na samym początku naszej wycieczki, ale udalismy się tu po raz drugi w celu odwiedzenia naszych przyjaciół ze Shresthy :) Wymyśliliśmy, że fajnie byłoby kupić im jakieś drobne prezenty, więc nasza pierwszą misją było znalezienie sklepu z zabawkami i z kartkami okolicznościowymi (Nitesh miał wczoraj urodziny).

Zostawilismy plecaki w przechowalni bagażu na dworcu kolejowym i wybralismy się na poszukiwania. Sklep z zabawkami znaleźliśmy całkiem przypadkiem i było w nim całe mnóstwo różnych fajnych rzeczy (zaskoczona byłam zaopatrzeniem). Turyści raczej tego miejsca zbyt często nie odwiedzają, więc cała obsługa w ilości mniej więcej 10 panów, którzy akurat siedzieli na środku sklepu w kółeczku i jedli obiad, była wniebowzięta. Od razu zaproponowali nam herbatkę i cierpliwie pokazywali wszystko, co chcieliśmy. Najlepsze było to, że w sklepie były ceny. Normalne, cywilizowane, nie dla turystów :) Ostatecznie kupiliśmy dziewczynkom Nitesha kolorowanki, komplet kredek i po parę spinek do włosów. Przy okazji wypatrzylismy gumki do ścierania w kształcie Kubisia Puchatka, Prosiaczka, itd. i wykupiliśmy ich cały asortyment - 40 szt, żeby rozdać dzieciakom ze Shresthy :) Znalezienie kartki urodzinowej było trudniejsze, bo kartki nie są zbyt popularne w Indiach (powiedziano nam, że teraz to wszyscy mailem sobie życzenia składają, ot jaki cywilizowany kraj ;)), jednak ostatecznie się udało. Jako, że nie wiedzielismy co kupić oprócz kartki, postanowilismy włożyć w nią 1000INR (60zl) jako dotację na dzieciaki. Ostatnim punktem programu było znalezienie papieru do zapakowania kolorowanek i to też było dość dużym wyzwaniem, bo w Indiach nie ma supermarketów, w których jest wszystko, ale za to jak już znaleźliśmy miejsce, w którym był papier, to pan nam nawet sam osobiście nasze prezenty zapakował :)

Zanim wzięliśmy rikszę do domu Nitesha (Nitesh mieszka 15km za miastem), odwiedziliśmy jeszcze Vinayak Guest House - hostel, w którym spędziliśmy kilka nocy, gdy miesiąc temu byliśmy w Jaipurze. Jest to jeden z najlepszych hosteli, w jakich mieliśmy okazję nocować w całych Indiach, prowadzony przez bardzo sympatyczną rodzinkę, więc chcieliśmy opowiedzieć im swoje wrażenia po miesiącu wędrówki. Przyjęli nas bardzo ciepło, oczywiście pamiętali, zrobili herbatkę... pogadaliśmy, wymieniliśmy się mailami... może kiedyś wrócimy :)

Znalezienie rikszarza, który nie chciałby wyciągnąć od nas zbyt dużo pieniędzy jak zwykle zajęło nam trochę czasu, ale jako, że teraz mamy już wprawę, to wszystko odbyło się na naszych warunkach. Po odebraniu odebraniu plecaków i wyjściu z dworca oczywście obstąpiła nas chmara kierowców; powiedziałam, gdzie chcemy jechać i za ile (250INR - 15zl, bo takie są mniej więcej realne stawki za 15km), to oni oczywiście na to, że to za daleko na rikszę i że taksówką trzeba (za ponad 2 razy tyle ile mieliśmy zamiar zapłacić), to ja na to, że "acha, to na razie, na pewno za 2 minuty znajdzie się ktoś chętny za rogiem", odeszliśmy jakieś 10 metrów i już kilku zaczęło za nami biec i krzyczeć, że "no dobra!" - tak się w Indiach robi interesy ;) Teraz już nie łatwo mnie naciągnąć, nie mniej jednak, zawieranie jakichkolwiek transakcji w Europie jest o wiele szybsze i łatwiejsze :)

Po wyściskaniu się, rozdaniu prezentów i naszych podróżniczych opowieściach zostalismy nakarmieni pysznym domowym tym razem nie ryżem :) Ciekawe, że czuję się prawie jak u siebie - po miesiącu ciągłego zmieniania otoczenia miło jest zobaczyć coś znajomego i porozmawiać z ludźmi, którzy są zdecydowanie zadowoleni, że nas widzą... Jutro odwiedziny u dzieciaków ze Shresthy!

poniedziałek, 27 czerwca 2011

Jodhpur - niebieskie miasto i szafronowe lassi

Jodhpur jest miastem, które jedni uwielbiają, a inni nie widzą w nim nic ciekawego. Moje wrażenie leży gdzieś po środku - Fort Megrangarh jest niesamowity, ale poza tym jest tu zdecydowanie za dużo ludzi, naciągaczy, krów, rikszy i motorów. Dojście gdziekolwiek zajmuje 3 razy tyle czasu ile normalnie zajęłoby w Europie, bo ciągle ktoś lub coś wchodzi ci w drogę.

Fort Megrangarh jest jednym z największych fortów w całych Indiach i robi naprawdę ogromne wrażenie. Położony jest na wzgórzu i góruje nad miastem. Bilet wstępu kosztuje 300IRN (18zl), w cenę wliczony jest audio guide, czyli przewodnik w formie nagrania (każdy dostaje swoje słuchawki i we własnym tempie zwiedza). Zazwyczaj takie audio guides nie są zbyt fajne, ale ten był naprawdę świetny - przystępnie opowiedziana historia, wywiady z ludźmi związanymi z fortem... W forcie jest kilka "pałaców", a właściwie sal pałacowych - pięknie dekorowanych, z dbałością o każdy szczegół. Nawet miecze są tak piękne, że aż szkoda byłoby ich używać :)


W Jodhpurze jest też bardzo ładny ratusz, wokół którego rozpościerają się bazary z najróżniejszymi rzeczami - od kosmetyków poprzez ubrania i biżuterię po przybory kuchenne. Stąd to całe zamieszanie. Poruszanie się wokół ratusza wymaga dużo cierpliwości i umiejętności unikania krów, skuterów oraz sprzedawców za wszelką cenę chcących wcisnąć nam np. sól :) Udało nam się jednak dotrzeć do miejsca, w którym wg Lonely Planet sprzedają najlepsze lassi w całym Radżastanie lub nawet w całych Indiach. Lassi to napój przyrządzany z jogurtu, wody i przypraw i może mieć różne smaki - niektóre są słone, inne słodkie. Jodhpur słynie z makhania lassi, czyli lassi o smaku szafronowym - trudne do opisania, ale bardzo dobre :)

Po lassi powłóczyliśmy się trochę po bazarach, poszliśmy na obiadokolację do miejsca również polecanego przez Lonely Planet (Haveli Guest House - polecam :)), a teraz siedzimy na tarasie naszego hotelu i pijemy zimne piwo... nie chcę wracać do domu! :)

niedziela, 26 czerwca 2011

Szaleństwa przy basenie ;)

Na ulicy ktoś wcisnął nam ulotkę reklamującą imprezę w hotelu położonym troszkę na odludziu, w pięknej okolicy... i z basenem! Pool party :) Oczywiście nie mogliśmy sobie takiej przyjemności odmówić!

Impreza miała się zacząć o 13, ale gdy dotarliśmy na miejsce prawie nikogo jeszcze nie było. Wspólnie z jednym ze współorganizatorów postanowiliśmy zatem udać się z powrotem do centrum Udaipuru i zwabić (moimi białymi nogami ;)) trochę więcej ludzi! Głównym celem byli inni turyści i paru nawet udało nam się namówić :) Był basen, głośnia muzyka, dużo hałasu, trochę drinków... i było super! Niestety w basenie musiałam się opędzać od pragnących dotknąć białej kobiety w stroju kąpielowym rąk, bo okazuje się, że Hindusi są nieśmiali, ale nie wtedy, gdy nie wiadomo czyje to ręce. Zdjęcia w basenie w otoczeniu 15 chcących być jak najbliżej mnie panów Wam daruję ;) Szczęśliwie nie byłam jedyną dziewczyną... było nas - uwaga, uwaga - 8 ;) 6 białych i 2 Hinduski (w ubraniu :))... więc czasem dawali mi chwilę odetchnąć. Facetów było na oko z 50... Organizatorzy (którzy też byli facetami) przychodzili co jakiś czas zapytać czy nie czujemy się prześladowane, bo gdyby tak, to oni tych prześladowców natychmiast wyrzucą ;) Nie czułyśmy się prześladowane...

Zamiast zdjęć z basenu, będzie zdjęcie mnie w roli tygrysa ;)


Impreza skończyła się o 1 w nocy.. o 6 trzeba było wstać na autobus (tym razem do Jodhpuru). Brudny był jak zwykle, zapomniał nas zabrać i potem trzeba było go gonić... łóżko podskakiwało.. czyli indyjski standard, szczegóły pominę :) W każdym razie dotarliśmy i na razie nie mamy zbyt wiele siły na cokolwiek, więc zwiedzanie fortu itp zostawiliśmy sobie na jutro...

piątek, 24 czerwca 2011

Bajkowy Udaipur - część 2

Dziś był dzień zdjęciowy. W Udaipurze na każdym rogu czekają nowe atrakcje, więc zrobiłam chyba z 500 zdjęć :)

Pierwszym punktem programu był rejs statkiem po jeziorze Pichola. Na rejs musieliśmy chwileczkę poczekać, więc poszliśmy powłóczyć się wokół przystani. Oparłam się o murek, patrzę w górę, a tam na drzewie całe stado wielkich jak dorodne króliki nietoperzy! Jedne siedziały (a raczej wisiały) i na nas patrzyły, inne spały, inne chwytały łapkami gałęzie, a niektóre ziewały ;) Idealni modele ;)


Rejs tym razem odbył się bez większych atrakcji, to znaczy nie było fal, ani nie przewracały się krzesła ;) I nawet kazali nam założyć kamizelki ratunkowe! (W Udaipurze chyba też mają misję chronienia nas, bo wcześniej jak szliśmy środkiem opustoszałej ulicy, to podszedł do nas żołnierz i kazał nam iść chodnikiem :)). Opłynęliśmy położony na wyspie Jagniwas pałac (pałac zajmuje praktycznie całą wyspę, więc wygląda jakby był na wodzie), a następnie zatrzymaliśmy się na wyspie Jagmandir, gdzie znajduje się kolejny pałac, zbudowany w XVII wieku i robiący ogromne wrażenie!

Ze statku udało mi się także zrobić kilka zdjęć obrazujących życie lokalnej ludności. Mam nadzieje, że moje ubrania (które wróciły dzisiaj do mnie idealnie czyste) nie były prane tak jak na zdjęciu poniżej ;)

Po rejsie kontynuowałam moją misję fotograficzną... :) Udaipur jest chyba najbardziej kolorowym miastem, w jakim do tej pory byliśmy...

Poza dniem zdjęciowym, był dziś także dzień zakupowy :) Do mojego stada dołączyły 3 nowe słoniki i pół ręki bransoletek :) W Udaipurze zdecydowanie lepiej się kupuje, bo sprzedawcy nie są tak nachalni, rozumieją słowo "nie" i nie obrażają się, gdy wychodzę ze sklepu i nie chcę nic kupić... I znaleźliśmy nawet jeden oficjalny rządowy sklep z ustalonymi odgórnie cenami.

Wieczorem wybraliśmy się na pokaz tradycyjnego tańca z regionu Radżastan. Niesamowita gra kolorów, ciekawa muzyka... i panie noszące na głowie gliniane garnki oraz płonące pochodnie! :)

Po dniu pełnym wrażeń zdecydowaliśmy, że zostaniemu tu jeszcze trochę, bo nie mamy jeszcze ochoty na kolejną podróż autobusem... Jutro idziemy na imprezę przy basenie, gdzie ma być podobno 200-300 osób! :D


czwartek, 23 czerwca 2011

A miało być tak pięknie... Udaipur

15.45, czekamy na autobus. 16.00 autobusu nie ma... nie ma, nie ma... W końcu przyjeżdża pół godziny spóźniony, z powodów bliżej nie określonych, bo miejsce, w którym czekamy jest punktem startowym. Cała gromada ludzi z jeszcze większą gromadą bagażu rzuca się do drzwi. Po chwili zaczynają wrzeszczeć na siebie na wzajem i na obsługę autobusu, bo w torbach mają chyba cały swój dobytek, co niestety nijak nie chce się zmieścić ani do luków bagażowych, ani pod łóżkami (autobus typu 'sleeper' ma łóżka zamiast siedzeń). Obserwujemy całe to zamieszanie, aż w końcu mówią nam, że swoje plecaki mamy wziąć do środka, bo i tak będziemy się przesiadać. Przesiadać??? O tym nie było mowy wcześniej! No, ale wyboru za bardzo nie ma... Rozlokowuję się na swoim 50x170cm łóżeczku (tym razem są to łóżka pojedyncze), razem ze swoimi dwoma plecakami, wkładam muzyczkę w ucho i zmęczona wydarzeniami poprzednich kilku nocy (znaczy imprezami w Bombaju) zasypiam. Po jakich 2 godzinach budzi mnie ogólne zamieszanie, tzn. przesiadamy się, już! Wsiadamy do drugiego autobusu, całkiem niezłej klasy, klimatyzacja jest, w miarę czysto... Tym razem plecaki już mieszczą się do bagażnika, więc mam więcej miejsca. Jest mi dość wygodnie i myślę sobie, że jest to najbardziej cywilizowany autobus, w jakim do tej pory byłam! Zatrzymujemy się w punkcie serwisowym, gdzie są "restauracje". Postanawiam zaryzykować zjedzenie lokalnego "czegoś" w rodzaju wielkiego pieroga z ostrym sosem (który bardziej przypomina zupę pomidorową, która opryskuje mnie jak tylko biorę to to do ręki). Obsługuje nas jakieś 7 osób, przy czym wszyscy stoją nad nami i patrzą jak jemy i pytają czy dobre. Staramy się także kupić ciastka na drogę, ale pan w sklepie jest tak zachwycony widokiem białych ludzi, że zaprasza nas za ladę, wyciąga komórkę i zaczyna nam robić zdjęcia, po czym daje komórkę D., obejmuje mnie swoją brudną łapą, przytula się do mnie i chce zdjęcie ze mną zdjęcie! Po sesji w końcu udaje nam się kupić ciastka i wracamy do autokaru.

Po 3 godzinach budzę się, bo jest mi straszliwie gorąco. Powietrze z nawiewu leci bardzo słabiutko... aż w końcu przestaje w ogóle. Jest 1 w nocy, gdy kończy mi się cierpliwość, więc idę do kierowcy dowiedzieć się co się stało z klimatyzacją. Nie ma! Popsuła się i nie ma... ale mogę sobie usiąść w otwartych drzwiach skaczącego po wybojach autobusu, to będzie mi lepiej. Wściekam się i wracam na miejsce, po drodze pociesza mnie jakiś pan mówiąc, że jemu też gorąco i że klimatyzacji nie ma! Po 2 godzinach jazdy w saunie (okna w klimatyzowanych autobusach się nie otwierają, więc było gorzej niż w ostatnim nieklimatyzowanym sleeperze), zatrzymujemy się w kolejnym punkcie serwisowym... Wysiadając nabijam sobie siniaka na pół nogi i tym razem najwyraźniej wyglądam na średnio przyjaźnie nastawioną do otoczenia, bo nikt nie próbuje nawet słowem się odzywać. Po chwili przybiega kierowca i mówi, że zmieniamy autokar! ...Znaczy przesiadamy się do tego samego, w którym rozpoczęliśmy podróż, który miał do Udaipuru nie jechać, ale teraz już jedzie! Autokar jest załadowany po brzegi bagażami i znów każą nam wziąć plecaki do środka. Okazuje się, że jest więcej ludzi niż miejsc, więc upychają po 2 osoby na jedno łóżko!! I tak nie mam już swojej przestrzeni... do rana ciśniemy się z D. na jednoosobowym łóżku z całym bagażem i przeklinamy autobus i wszystkich wokół. Przynajmniej jest klimatyzacja... (tym razem chcą nas zamrozić, ale na szczęście mam śpiwór). Ok 9 rano (w Udaipurze wg informacji na stronie mieliśmy być o 8.30) rozluźnia się, bo krzykacze z nadmiarem bagażu wysiadają. Znów mam swoje łóżko i wreszcie na chwilę udaje mi się zasnąć. Ok. 12 zatrzymujemy się, więc wstaję myśląc, że może już dojechaliśmy albo że przynajmniej znowu zatrzymaliśmy się w punkcie serwisowym, bo strasznie chce mi się siku. Nie tylko mi, więc owszem, jest to przystanek na siku, tyle, że na środku pola. Wszyscy mi kibicują i mówią, że no idź, czemu nie chcesz, przecież wszyscy sikają na środku (wszyscy są facetami, ew. kobietami w sari, więc im jakoś się udaje). Mówię, że jednak mi się odechciało i wracam na miejsce. Widząc, że wreszcie się obudziłam mój sąsiad z górnego łóżka postanawia mnie pozabawiać rozmową i udaje mu się na tyle, że w końcu poddaję się i myślę, że wyśpię się później. D. się budzi i w końcu we 3 zaczynamy grać w karty. I nadaj jedziemy... i jedziemy...

O 15, czyli po 22,5 godz. drogi i 6,5 godz. opóźnienia nareszcie docieramy na miejsce! Przystanek jest pod siedzibą firmy przewozowej (gdyby ktoś po przeczytaniu mojej relacji nadal miał ochotę skorzystać z usług owej firmy nazywa się ona Shrinath Travels), więc idę do biura powiedzieć im jakie mam zdanie na ich temat i pytam gdzie mam złożyć reklamację. Patrzą na mnie jak na wariatkę i mówią, że przecież o co w ogóle chodzi... mój sąsiad z górnego łóżka idzie mi pomóc (nie żeby sam chciał się kłócić, też patrzy na mnie jakbym postradała wszystkie rozumy...), rozmawia z nimi w lokalnym języku i w końcu przekonuje mnie, że nic nie wskóram i że jedyne co mogę zrobić to iść do hotelu wreszcie się wyspać... OK myślę... Napiszę maila do centrali... (pewnie mnie zignorują, ale przynajmniej będzie mi na duchu lżej... ;))

Docieramy do hotelu, który na szczęście okazuje się cywilizowany i nawet nie trzeba się kłócić o wi-fi. Jest i działa mimo że nie sezon i że monsun... Przyjemna temperatura, trochę pada... ale jest mi wszystko jedno, bo nareszcie mam prysznic i łóżko, które nie rusza się i nie podskakuje!

Gdy już trochę doszliśmy do siebie, wybraliśmy się na wieczorne zwiedzanie okolicy. Udaipur jest inny niż wszystkie miasta, w których do tej pory byliśmy. Trochę jak z bajki... mnóstwo wąskich krętych uliczek i pracowni artystycznych. A główną atrakcją jest pałac położony nad jeziorem, zobaczenie którego warte było wszystkich męk! Pięknie oświetlony, niesamowicie położony... Chyba najpiękniejsza budowla jaką do tej pory w Indiach widziałam... Kilka godzin temu przeklinałam Indie i gotowa byłam kupić bilet powrotny do domu nawet na jutro, a teraz.. Teraz siedząc na tarasie, pijąc cywilizowaną herbatę z cywilizowanej importowanej z Europy torebki, myślę, że zostało już tylko nieco ponad 3 tygodnie i wcale nie chce mi się wracać!





wtorek, 21 czerwca 2011

Bombaj

Mam nadzieję, że nie mogliście się doczekać nowej notki! ;) ....której nie było, bo w Bombaju jest tak fajnie, że nie miałam czasu!

Ostatnie dwa dni upłynęły nam na włóczeniu się po mieście w ciągu dnia i nocnych imprezach. Bombaj, w porównaniu do innych miast, które do tej pory odwiedziliśmy ma sporo ciekawych budynków i jest o wiele bardziej 'europejski' (co nie zmienia faktu, że tutaj także wszyscy się cieszą widząc moje białe nogi i próbują robić mi zdjęcia).

Największą atrakcją okolicy są Elephanta Caves, znajdujące się na wyspie, godzinę drogi statkiem od Bombaju. Jest to kilka jaskiń poświęconych Shiwie - hinduskiemu bogowi. W pierwszej - największej i stanowiącej główną atrakcję zarazem - zachowały się piękne rzeźby z około V wieku (zdania są podzielone). Statków jest mnóstwo, a na jaki się trafi to już inna historia... nasz np. miał siedzenia, które przy większych falach się przewracały, pasażerowie razem z nimi (w związku z czym mam kilka nowych siniaków, ale po miesiącu jeżdżenia lokalnymi środkami transportu, podskakującymi na wybojach to żadna nowość). Fale były takie, że momentami myślałam, że statek się przewróci... ale nie bałam się o siebie, tylko o aparat ;) Szczęśliwie dopłynęliśmy do celu, a tam, oprócz jaskiń było też pełno małp, które tym razem wcale miłe nie były. Widziałam jak jedna małpa-terrorystka skoczyła na panią, zabrała jej butelkę z wodą, wyszczerzyła zęby, odkręciła i sobie wypiła! Droga powrotna była trochę mniej ekscytująca... tzn. fale nadal były, ale tym razem trafił nam się statek z siedzeniami przytwierdzonymi do pokładu ;)


Wieczorami (i nocami ;)) razem z innymi Couchsurferami szukaliśmy atrakcji w Bombajskich klubach. Niestety, poniedziałek i wtorek nie są najlepszymi dniami na imprezy, w związku z czym znalezienie jakiegokolwiek miejsca otwartego po północy graniczyło z cudem... przemierzyliśmy miasto wzdłuż i wszerz... przenosiliśmy się w coraz to inne miejsca, które wszystkie miały być otwarte (wg taksówkarzy, a potem okazywało się, że jednak nie są)... i dobrze się bawiliśmy do 4 rano ;)

Dzisiaj opuszczamy Bombaj i kolejnym zapewne fantastycznym autobusem (tym razem z klimatyzacja) jedziemy do Udaipuru. 16 godzin... no cóż, przynajmniej będę miała czas na odespanie ostatnich 3 dni ;)

niedziela, 19 czerwca 2011

Paskudne Paulo Travels i Bombaj nocą

Autobus był paskudny. Paskudny to mało powiedziane... "łóżka" DWUOSOBOWE miały mniej więcej 170cm długości i jakieś 80cm szerokości. Stanu, w jakim były nie da się opisać, ale po 5 minutach zaczęłam się cała kleić. Klimatyzacji brak (o tym wiedzieliśmy rezerwując autobus, ale za bardzo nie było innego wyjścia), co było do zniesienia podczas jazdy przy otwartym oknie, ale na postojach można było się rozpuścić. Punktualność firmy Paulo Travels (mam nadzieję, że pierwszy i ostatni raz miałam z nimi styczność) też pozostawia wiele do życzenia - po pierwsze byli o godzinę spóźnieni na miejscu zbiórki... A po drugie (też nie mogę uwierzyć, ale to nie żart) podana na stronie godzina przyjazdu na miejsce to 5.50 rano, a przyjechaliśmy o 12!!! 6 godzin opóźnienia!!! Tak więc po prawie 16 godzinach w autobusie, w którym wyspać się nie dało, nie tylko z powodu wielkości łóżek i upału, ale też dlatego, że na każdym zakręcie (a kręta było to droga!) rzucało mną po całym "łóżku", obiecałam sobie, że nigdy więcej autobusu z łóżkami i bez klimatyzacji!

W Bombaju najpierw udaliśmy się do naszej ulubionej Cafe Coffee Day, skąd nasz CouchSurfer Sushim zabrał nas do siebie. Po 3 godzinnej drzemce, byliśmy gotowi (na nocny) podbój miasta ;) We 4 (Sushimowi towarzyszyła jego dziewczyna) poszliśmy do restauracji znajdującej się na dachu hotelu... i właściwie na tym się nasz podbój miasta skończył, bo tak dobrze nam się gadało, że gdy wszyliśmy z knajpy było już za późno na cokolwiek innego. Ale zdjęcia mamy ładne :)


sobota, 18 czerwca 2011

Goodbye Goa!... i występy z mikrofonem :)

Wstaję... Pada. Pada. Pada. Leje... I tak cały dzień. Pozostaje założyć strój kąpielowy i japonki i iść zwiedzać ;) Stroju nie założyłam, ale japonki tak, bo kałuże były po kolana, a ulicami płynęły potoki... W taką pogodę właściwie jedynym interesującym miejscem w Anjunie jest restauracja z grillowanymi kurczakami ;) Gdyby ktoś przypadkiem kiedyś był w Anjunie (chociaż szczerze mówiąc Goa jest bardzo przereklamowana i najlepiej to nie być tu w ogóle; Kerala jest o wiele przyjemniejsza)... No, ale gdyby jednak ktoś chciał sprawdzić to, co mówię osobiście, restauracja nazywa się Blue Tao i jest to najlepsze miejsce na jakie się do tej pory natknęliśmy chyba w całych Indiach!
Gdy już się najedliśmy, nic innego nam nie pozostało jak pić rum ;) (A wszystko przez ten deszcz...) Po jakimś czasie wpadliśmy na pomysł, że może pójdziemy sprawdzić co jest w tych klubach dla rozrywkowych turystów... ;) No i poszliśmy... Kluby jak kluby, taka sama paskudna muzyka jak u nas. Ale... Weszliśmy przypadkiem do pubu z muzyką na żywo i karaoke... i znów zrobiliśmy furrorę ;) D. pograł sobie na gitarze (ku ogólnej radości zarówno indyjskich turystów, jak i barmanów), a potem było karaoke... i wcisnęli mi mikrofon i chcieli żebym i ja się popisała muzycznie! Słysząc wyczyny innych uczestników imprezy, właściwie to mimo że słoń mi na ucho nadepnął pomyślałam, że na pewno gorzej niż moja poprzedniczka nie wypadnę ;) No to zaśpiewałam im piosenkę (z pomocą D. na szczęście) i wszyscy oczywiście się cieszyli :) Nasze popisy przyciągnęły cały tłum ludzi (mimo że jak wchodziliśmy pub był pusty!).

Potem poszliśmy jeszcze poszaleć trochę na parkiecie, o 2 w nocy na kebab... a potem kupiliśmy nowy rum... A dzisiaj... uuuuuh... już nigdy nie będę pić rumu z colą, naprawdę! ;)

Dziś dla odmiany nie pada, zrobiło się za to strasznie duszno i gorąco. Znowu odwiedziliśmy Blue Tao, a następnie naczelny fotograf wyprawy udał się na wycieczkę w celu uwiecznienia wszystkich okolicznych... krów ;) Krówkom też gorąco...

Natknęłam się też na bardzo ciekawie nazywającą się restaurację: White Negro (w wolnym tłumaczeniu Biały Czarnuch :)).


Wczorajsza impreza było pożegnaniem z Goa. Dziś wieczorem jedziemy do Bombaju (autobusem, w którym podobno są łóżka (?)... jak będzie naprawdę, opowiem Wam w następnej notce).


czwartek, 16 czerwca 2011

Anjuna - stolica hippisów.. i skuterów ;)

Rano okazało się, że w Calangute oprócz klubów, wysokich cen i hałasu są też komary, które w nocy podstępnie pogryzły mi całe nogi. Mam nadzieję, że nie mają malarii. Nadal lał deszcz, więc postanowiliśmy przenieść się gdzie indziej. Wyczytaliśmy w przewodniku, że miasteczka na północ od Calangute są mniej turystyczne i spokojniejsze (o nie! chyba się starzeję - jeszcze kilka lat temu byłabym szczęśliwa widząc pub na pubie i klub na klubie...), w internecie znaleźliśmy fajny (tzn. tani, z dobrymi referencjami i z internetem hotel) i właśnie tam się udaliśmy.

Anjuna to mała wioska, w której właściwie nie ma nic, oprócz słomianych chatek i ludzi oferujących marihuanę na każdym kroku. Podobno jest to stolica hippisów :) W każdym razie jest tu bardzo spokojnie, jest świetna restauracja z grillowanym kurczaczkiem (huraaa! nie trzeba jeść ostrego ryżu :)), nasz hotel, a właściwie to taki mały domek, znajduje się w środku dżungi (tzn. takie ma się wrażenie), po ścianach chodzą jaszczurki, na zewnątrz cykają cykady... plaża jest brzydka, tzn. morze jest szare, wszędzie śmieci i ogromne fale.. ale to podobno wina monsunu. Właściwie to i tak nie lubię pływać w soli :) Tutaj też przez pół dnia lało, ale miła pani z naszego hoteliku pożyczyła nam parasolki i właściwie zanim na dobre gdziekolwiek się wybraliśmy to się rozchmurzyło.

Jedząc grillowanego kurczaka i obserwując okolicę (co drugi pojazd to motor/skuter), doszliśmy do wniosku, że dla rozrywki też wypożyczymy sobie skuter. Nic prostszego - 100m od restauracji stały skutery, pytam pana czy można wypożyczyć... "A jeździć umiecie?... To pokażcie".. no to pokazaliśmy :) (najpierw D., potem ja - aaaaale faaaajnie byłoooo! ;)). Kask? Nie ma, no problem. Czyli jak zwykle. Umowa? Nie no, a po co, przecież to Indie. Ale.. "you fall down, you pay" (przewrócisz się, płacisz) ;) I tak za 200IRN/24godz (12zl!!!) mamy swój własny środek transportu ;) Zwiedziliśmy wszystkie okoliczne wioski (w których też nic nie ma), pojeździliśmy slalomem między krowami i psami, które z jakiegoś powodu wszystkie razem wzięte lubią sobie leżeć na środku drogi... Acha, bo w Indiach reguły panujące na drodze są następujące: pierwszeństwo ma najsilniejszy i największy, czyli autobus i ciężarówka, dalej samochód, potem riksza, następnie motor/skuter, a na końcu pieszy... Ale przed autobusem i ciężarówką jest jeszcze coś... KROWA :) Święta krowa ma prawo leżeć sobie na środku drogi gdzie tylko sobie zażyczy i nikt się nie denerwuje, nie dziwi, nie przegania jej... Krowa może wszystko!

Zaopatrzyliśmy się dziś także w zapas rumu indyjskiej produkcji za 6zl i z powodu braku lepszego zajęcia, będziemy dziś w naszej dżungli cieszyć się internetem, oglądać jaszczurki jedzące komary (w śmierdzące odstraszacze tych drugich także się zaopatrzyliśmy) i pić rum :)

środa, 15 czerwca 2011

Niespodzianka :)

Ku naszej wielkiej radości okazało się, że zamiast o 7.15 rano, pociąg z Mangalore do Madgoan (Goa) przyjechał na miejsce o 19.15 ;) Coś się komuś pomyliło w pierwotnych obliczeniach :) Tak więc jednak nie musieliśmy spędzić kolejnej nocy w podróży.

Wysiadamy z pociągu, a tu... wielki tropikalny deszcz. Chyba przyjechał z nami. Madgoan jest 45km od Calangute - miejsca, w które chcieliśmy dotrzeć. Mieliśmy w perspektywie rikszę na dworzec autobusowy, autobus do Panaji, a potem kolejny do Calangute (co teoretycznie powinno wg przewodnika zająć dwie godziny, czyli pewnie ze 4 w praktyce) lub taksówkę prosto do Calangute za 1000IRN (60zl). Biorąc pod uwagę późną porę i lejący deszcz, wybraliśmy opcję drugą. I całe szczęście, bo znalezienie sensownego noclegu okazało się nie takie proste...

Calangute to typowe miasteczko żyjące tylko i wyłącznie z turystów. Nastawione jest najwyraźniej na imprezowiczów, bo są tu same restauracje, bary i kluby i właściwie nic poza tym. Acha, są też niesamowite ceny - trzy razy wyższe niż na południu Indii. Ostatecznie, głownie dlatego, że po 24-godzinnej podróży nie mieliśmy już za bardzo siły chodzić z plecakami w deszczu, zdecydowaliśmy się na hostel za najwyższą stawkę, jaką do tej pory zapłaciliśmy za noc - 870IRN (ok 47zl) i nie jest to wcale jakieś niesamowite miejsce...

Jutro idziemy na oględziny miasteczka (damy mu szanse.. ostatecznie w nocy w deszczu nic nie widać :)) i na poszukiwanie fajniejszego lokum :)

wtorek, 14 czerwca 2011

W krainie palm deszczowo...

Po poniedzialku pelnym wrazen na planie filmowym, wtorek przywital nas czarnymi chmurami i strugami deszczu. Do tej pory monsun wydawal sie niestraszny - popadalo od czasu do czasu, ale nie byly to jakies straszne ulewy. Tym razem jednak, jak lunelo, to padalo non stop przez kilkanascie godzin. Fort Cochin w deszczu i z dala od kamer i swiatel nie ma zbyt wiele do zaoferowania, w zwiazku z czym postanowilismy, ze pora udac sie dalej.

Kupienie biletu na pociag w ostatniej chwili graniczy z cudem (najblizsze wolne bilety byly na za 3 dni), wiec postanowilismy pojechac autobusem. Udalo nam sie zarezerwowac przez internet ostanie wolne miejsca (z biletami na autobusy dlugodystansowe tez sa problemy) i o 20.30 wyruszylismy w droge do Mangalore. W Mangalore wlasciwie nie ma nic, ale jest to miasto lezace po drodze do Goa i jest dosc dobrym wezlem komunikacyjnym. O 6 rano, po przybyciu na miejsce (i calej nieprzespanej nocy, bo albo chrapacze, albo droga dziurawa i autobus podskakuje tak, ze spada czlowiek z siedzenia) znowu zastal nas deszcz, wiec od razu pojechalismy na dworzec kolejowy w poszukiwaniu biletow na najblizszy pociag do jakiegokolwiek miasta w stanie Goa. Udalo sie :) Po 1.5 godzinnym staniu w kolejce D. zdobyl bilety i za trzy godziny wyruszamy w dalsza droge. Znow przed nami caly dzien i cala noc w podrozy... ale czego sie nie robi, zeby dotrzec do - jeszcze piekniejszej - krainy palm, niebieskiej wody i zlotego piasku :)

poniedziałek, 13 czerwca 2011

Dzien na planie filmowym! :D

Otoz dzis rozpoczela sie moja nowa kariera... ;)

11 rano... robie to co zwykle o tej porze (spie)... pukanie do drzwi. Pan pyta, czy nie chcielibysmy wystapic w filmie, bo potrzebuja bialych ludzi. Obiecuje darmowe jedzenie i alkohol. Oczywiscie sie zgadzamy :)

O 12.30 przyjezdzaja po nas wielkim klimatyzowanym jeepem, po drodze zabieramy jeszcze dwojke egzotycznych bialych aktorow z Australii. Po drodze na plan pytaja, czy chcemy piwo i jakies chipsy, wiec mowimy, ze oczywiscie, ze chcemy. Zatrzymuja sie, kupuja nam kilka butelek piwa, butelke ginu, sprite, wode, orzeszki, itp. i jedziemy dalej...

Po mniej wiecej godzinie docieramy na miejsce. Plan filmowy znajduje sie w wielkim budynku, gdzie jedno pomieszczenie jest pelne swiatel, kamer, statystow itd, a kilka innych pomieszczen robi za przebieralnie, poczekalnie, itp. Nic nie rozumiemy i nikt nie wie o czym jest film, ale wyglada powaznie :)

Zanim zaczynamy cokolwiek robic daja nam obiecany darmowy obiad. Nastepnie mierza nas, chlopakow ubieraja w garnitury, a mnie w garsonke. Szyja mi spodnice na miare, a potem pojawia sie problem - mam za mala noge i wszystkie buty sa na mnie za duze, wiec wysylaja jednego z 50 asystentow do sklepu, zeby kupil mi buty :) Pan wraca z pantofelkami, ktore niewygodne sa jak cholera, ale 5 minut wytrzymam mysle sobie...

Ubrani po zeby siedzimy w klimatyzowanym pomieszczeniu i czekamy na makijaz. Czekamy i czekamy... i czekamy... przychodzi pan z ginem i spritem, pijemy, czekamy, czekamy... W koncu przybiega zarzadzajacy scenami i mowi, ze juz idziemy! Makijazu nie mamy, ale widocznie jest niepotrzebny (albo nie maja takiego jasnego pudru :)).

Wchodzimy do pomieszczenia, w ktorym krecone sa sceny i dowiadujemy sie wreszcie o czym jest film - jest to film polityczny, a my mamy grac delegacje ze Szwajcarii i mamy byc bardzo zadowoleni z powodu, ze wlasnie podpisalismy bardzo dobry kontrakt. Mamy nawet role mowiona! ;) Mowimy "of course" (oczywiscie) i "thank you, sir" (dziekujemy panu). D. sciska reke pana za biurkiem, a potem wychodzimy z pomieszczenia. Cala scena bedzie w filmie trwala pewnie jakies 30 sekund (albo 15 ;)), a krecona jest z 3 roznych ujec i powtarzana po kilka razy.

Miedzy kolejnymi ujeciami siedzimy w poczekalni i niesamowicie sie nudzimy... ale caly czas mamy dostawy piwa i przekasek, wiec w rezultacie jestesmy zadowoleni (ze nasza szwajcarska strona podpisala ten bardzo dobry kontrakt! ;)).

Po 7 godzinach atrakcji odwoza nas do hotelu i mowia, ze jak zostawimy maila, to dostaniemy sceny, w ktorych jestesmy!

Film nazywa sie "The King and the Commissioner" , glowni aktorzy to Mamootty i Suresh Gopi, a rezyser - Shaji Kailas. Ukazac ma sie za dwa miesiace. A tutaj jest nawet o nim notka: http://movies.ndtv.com/movie_story.aspx?Section=Movies&ID=ENTEN20110177621&subcatg=MOVIESINDIA&keyword=regional&nid=111845

niedziela, 12 czerwca 2011

Kodanad - centrum trenowania sloni :)

Dotarcie do sloni wymaga poswiecen... niby to tylko 36km, wiec powinno byc szybko i bez problemow. Powinno. A tu... 1 prom, 6 autobusow i 4,5 godz jazdy... i nareszcie! Dotarlismy pol godziny przed zamknieciem! I byly... 3 male sloniki i jeden duzy :) Ale pojezdzic na nich niestety sie nie dalo, bo bylo juz za pozno :( Tak wiec popatrzylismy pol godziny na slonie, porobilismy zdjecia i udalismy sie w droge powrotna... 3 autobusy, 1 prom i 3 godziny pozniej bylismy z powrotem w naszej wiosce. Uuuuuuuch... ale za to zamiast 1400INR (tyle mozna bylo zaplacic w hotelu i zawiezliby nas do sloni osobiscie samochodem) zaplacilismy jakies 80INR (niecale 6zl). Cale szczescie, ze nie dalismy sie namowic w hotelu, bo tak naprawde, to za bardzo nie bylo tam na co patrzec... myslalam, ze tam cale stado sloni bedzie i ze pokaza nam jak je trenuja itd, a tam 4 slonie stojace sobie i wcinajace liscie ;) No coz... moze gdzies indziej dadza mi pojezdzic na sloniu :)

Jestem chyba jeszcze brudniejsza niz po wyprawie na czubek... :)

sobota, 11 czerwca 2011

Alappuzha & Fort Cochin - rejs statkiem, taniec Kathakali i najlepsza kawa na swiecie :)

Dzisiejsza notka bedzie o wczoraj i o dzisiaj, z powodu, ze wczoraj nastapilo calkowite zalamanie sil. Po trzech tygodniach ciaglego przemieszczania sie, slonca, itd. moje zapasy energii sie skonczyly i o 22 padlam jak zabita. Spalam 13 godzin :)

Z Varkali do Alappuzhy dotarlismy pociagiem. Okazalo sie, ze na krotkie trasy (100km) mozna kupic bilet na stacji przed odjazdem. Bilet kosztowal 25IRN/os (1,50zl!), ale za to, ze nie zarezerwowalismy go wczesniej, tylko kupilismy w ostatniej chwili doliczyli sobie oplate po 210IRN (12zl!). No coz, bedziemy musieli nauczyc sie rezerwowac pociagi z wyprzedzeniem.

Pociag byl prawie pusty, wiec nie wiem skad te problemy z rezerwacji biletow itd. Dwugodzinna podroz urozmaicila nam indyjska rodzinka, ktora postanowila zjesc w pociagu obiad. Wyjeli zawiniete w gazety.. cos.. patrze, a tam liscie bananow! Tzn, obiad zawiniety w liscie :) Obiadem oczywiscie byl (pewnie ostry) ryz z jakas packa, ktory tatus jadl raczka sam osobiscie, a mamusia brala ten ryz w garsc, ugniatala kulki i wciskala do buzi synkowi. Probowaliscie kiedys zjesc ryz w sosie slodkokwasnym reka? Albo leczo? :) No wlasnie.. a tutaj to na porzadku dziennym. Nawet w lepszych restauracjach widelce i lyzki (noze sa raczej rzadkoscia) daja tylko turystom, a wszyscy Hindusi jedza reka.

Wracajac do wydarzen dnia wczorajszego - po wyjsciu z pociagu udalismy sie pod adres wskazany nam przez couchsurfera. Okazalo sie, ze nie byl to jego dom, a osrodek turystyczno-leczniczy, w ktorym wynajmuje tez pokoje. Pokoj dostalismy oczywiscie za darmo (zgodnia z idea CouchSurfing), a nasz gosodarz powiedzial, ze jest zajety i ze moze zobaczymy sie wieczorem. Dziwne, pomyslalam, ale no coz.. sami potrafimy sie soba zajac.

Alappuzha okazala sie bardzo przyjaznym miasteczkiem, w ktorym bialych ludzi chyba dawno nie wiedzieli, bo co najmniej z 50 osob sie z nami przywitalo, wszyscy nam machali, a nawet jeden kierowca ciezarowki zatrzymal sie tylko po to, zeby powiedziec nam 'hello' i spytac jak sie mamy :) Zrobilismy sobie 4km spacer nad morze... a potem dalismy sie namowic na rejs stateczkiem. Alappuzha slynie z kanalow i jeziorek wcinajacych sie daleko w lad (niektorzy porownuja ja do Wenecji). Stateczek oplynal kilka wiosek (i fajne zdjecia udalo mi sie porobic, ktorych niestety dzisiaj nie moge opublikowac, bo jestem w kafejce internetowej; z tego tez powodu nie ma polskich znakow). Ciekawe - my jak wychodzimy z domu mamy ulice, a oni jak wychodza, maja wode :) Rejs trwal 2 godziny... a w drodze powrotnej zastal nas przepiekny zachod slonca :)

Po rejsie wrocilismy do naszego pokoju, myslac, ze moze nasz couchsurfer juz nie jest zajety, ale okazalo sie, ze osrodek byl opustoszaly, a on nawet nie odpisal mi na smsa... No to poszlismy poszukac jedzenia (ja niestety, z powodu ogolnego kryzysu nawet jesc nie dalam rady - szczegolnie w otoczeniu recznych pozeraczy ostrego ryzu), a potem nie pozostalo nic innego jak udac sie spac :)

13 godzin pozniej wstalam i doszlam do wniosku, ze pora jechac dalej (couchsurfer sie zjawil, ale byl nadal zajety - jakies 10 min udalo nam sie porozmawiac :)). Z ogolnego wywiadu udalo mi sie ustalic, ze nie - jak wczesniej planowalam - Cochin jest najlepszym miejscem do odwiedzenia, tylko Fort Cochin, tak wiec udalismy sie na dworzec autobusowy w poszukiwaniu autobusow. No i znaleslismy - jeden z tych bez okien, wiec znow zmuszona bylam wejsc w bliski kontakt ze spoleczenstwem :) Tym razem jednak, nie liczac tego, ze nie moglam sie oprzec, bo nadal bola mnie spalone sloncem plecy, podroz byla calkiem przyjemna i nawet nie wiem ile czasu nam zajela :)

Fort Cochin jest bardzo przyjemnym miasteczkiem turystycznym, w ktorym jest wszystko czego dusza zapragnie, duzo rzeczy do zobaczenia, duzo sklepow i restauracji. Wynajelismy pokoj, za jedyne 300INR (18zl) i udalismy sie na rundke zwiadowcza po miescie. Przypadkiem ktos nam wcisnal ulotke miejscowego teatru, wiec pomyslelismy, ze czemu nie... Jak sie pozniej okazalo Cochin slynie z Kathakali - tradycyjnego tanca z regionu Kerala. "Katha" oznacza "opowiesc, historie", a "Kali" "gre". Najwaznjeszym elementem sa maski, ktore malowne sa na twarzach aktorow przez kazdym spektaklem. Stworzenie takej maski zajmuje co najmniej godzine. Spektakl to polaczenie mimiki, gestow i specjalnego jezyka migowego, ktorym porozumiewaja sie aktorzy. Cala opowiesc to ok. 6 godzin, ale na scenie wystawiany jest tylko okolo godzinny fragment. Wrazenia? Piekne maski (i zdjecia :)), ruchy troche niemrawe.. a przekaz.. z powodu roznic kulturowych (mowa ciala jest tez tu o wiele inna niz u nas), gdyby nie to, ze wreczyli mi przed spektaklem kartke, na ktorej opisane jest o czym bedzie sztuka, to chyba nie wiedzialabym o co chodzi... :) W kazdym razie, zobaczyc warto. Gdyby ktos byl zainteresowany to polecam udac sie do Kerala Kathakali Centre (to tutaj wlasnie bylismy). Sa rozne tearty, ale ten jest podobno najlepszy.

Na koniec podziele sie z Wami odkryciem dnia :) Indyjska siec Cafe Coffee Day moze spokojnie konkurowac ze Starbucksem - kawa chyba jeszcze lepsza, a przy tym sa bardzo pomyslowi... kawa z lodami.. lody z czekolada polane espresso... mmm.. :)))

czwartek, 9 czerwca 2011

Słońce, niebieska woda, palmy... i ratuuunku piecze!

Rano przenieśliśmy się do innego hotelu, który jest zdecydowanie sympatyczniejszy i ma wi-fi. Co ciekawe, należy on do tego samego właściciela, co ten, w którym spaliśmy poprzedniej nocy. Dlaczego nie powiedzieli nam, że jak chcemy przy samej plaży i z internetem to tutaj, pozostaje zagadką...

Dzień upłynął mi na leżeniu w wodzie i taplaniu się w błotku ;) Tak jak kiedyś, jak byliśmy mali :) Niestety okazało się, że indyjskie słońce jest dużo bardziej podstępne niż nasze i mimo że niby za chmurką i nie gorąco, i wcale nie czuć, że pali, to teraz piecze mnie wszystko oprócz twarzy i ramion (bo tam akurat się posmarowałam kremem, myśląc, że jak gdzieś się przypali, to właśnie tam). Chyba będę spała na stojąco pod prysznicem :(

Krainy palm ciąg dalszy: Varkala

Pół dnia upłynęło nam na bliskich interakcjach z tubylcami, tzn. jeździe troszke bardziej zatłoczonymi niż wczoraj autobusami. Okazało się, że dostanie się do Varkali, mimo że to tylko 30km od Kovalam wcale nie jest takie proste. Autobus bezpośredni jest jeden dziennie (podobno, możliwe, że niewidoczny), tak więc postanowiliśmy pojechać do Trivandrum, a stamtąd do Varkali. Wszyscy zapytani zgodnie twierdzili, że tak będzie najlepiej i że wszystko odbędzie się bez problemu... ostatecznie po trzech przesiadkach i 3 godziny później w końcu dotarliśmy!

Podczas tej niezwykle fascynującej przejażdżki poczyniłam kilka obserwacji. Po pierwsze, miejscowej ludności koncept stania w kolejce jest raczej nie znany - pchają się jak mogą, nie ważne czy to do informacji, czy do autobusu... Tego, że łatwiej będzie im wsiąść do pojazdu jak najpierw wypuszczą wysiadających też jeszcze nie odkryli - jak tylko autobus podjeżdża na przystanek od razu wszyscy się pchają do drzwi! W środku też nie odsuną się żeby przepuścić biednych turystów z wielkimi plecakami, tylko stoją jak święte krowy (teraz przynajmniej wiem co to znaczy ;)) na środku. Miałam ciekawą przygodę ze starszą panią, która dosiadła się do mnie (wedle swojej własnej logiki zajmowania miejsc), powiedziała "hello", a następnie chciała ze mną porozmawiać w lokalnym języku. Rozmowa nie bardzo nam szła, więc włożyłam słuchawki w uszy i zajęłam się sobą, na co pani też wyjęła telefon, najpierw sobie poklikała (bo ja też klikałam w swój ;)), a potem też wyjęła słuchawki! :) Na koniec przygniotła mnie torbą, przykleiła się do mnie swoim klejącym się łokciem i poszła spać ;)

Autobus wyrzucił nas 2km od plaży, a my, nieświadomi, że to aż tak daleko (jak się ma plecak na przypieczonych słońcem ramionach nawet 50m to daleko), zaczęliśmy dreptać we wskazanym kierunku. Oczywiście wszystkie przejeżdżające riksze i taksówki chciały nas podwieźć, ale uparliśmy się, że nic z tego, nie damy się naciągnąć (najbardziej wykorzystują turystów, którzy dopiero przyjechali do danej miejscowości i nie są zorientowani). W końcu doszliśmy na ta plażę, ledwo żywi i okazało sie, że wcale nie biegło za nami 50 osób oferując nam pokoje. Sami musieliśmy sobie poszukać. Większość miejsc jest zamknęta, bo nie sezon... Po fajnym i tanim pokoju w Kovalam spodziewaliśmy się czegoś podobnego tutaj, a tu niestety... ceny o połowę wyższe i nie ma za bardzo w czym wybierać. Zaciągneli nas do jakiegoś pokoju, twierdząc, że taaaak oczywiście, jest inetrnet, a jak włączyliśmy komputer to się okazało, że nie ma. Widok na morze też nie było, a jak zrobiłam bunt to powiedzieli, że mogą dać pokój z widokiem na morze, ale za 800INR (48zl). Trochę nieporównywalne do Kovalam, więc powiedziałam, że w takim razie to ja się wyprowadzam, D. nie miał za bardzo wyjścia... ;) i poszliśmy gdzie indziej. Ostatecznie stanęło na pokoju za 400INR (32zl), gdzie internet miał być, ale po pewnym czasie okazało się, że nie ma.. BO NIE SEZON! Zgodziliśmy się, bo już nie mieliśmy siły nosić tych ciężkich plecaków... internet zawsze się gdzieś znajdzie :)

Varkala, mimo że nie przywitała nas zbyt przyjaźnie, ma piękną plażę, z białym piaskiem i niebieską wodą :) Są palmy i klify... i nawet kilku białych turystów (którzy w tej chwili wszyscy siedzą z laptopami w tej samej knajpie co ja :)). Zaskakująco dużo jest samotnie podróżujących kobiet - ciekawe czego szukają same w Indiach :) Restauracji otwartych jest może z 5 i w większości połowy rzeczy, które są w menu tak naprawdę nie ma... bo nie sezon! Tak więc nie zjadłam sobie lasagni, ale za to przyszedł do mnie piesek ;)

..................
Jak już miałam opublikować tą notkę, okazało się, że nie sezon i internet się skończył... Wszyscy biali turyści spakowali laptopy i zniknęli, tak więc i my wybraliśmy się w drogę powrotną do hotelu przez baaardzo ciemne zakątki (po co zapalać latarnie jak nie sezon ;)). Straszno troszkę było, ale za to na niebie było widać miliony gwiazd... a poza tym odkrylismy, że w nocy na plaży biegają kraby wielkości pięści! Ganiałam je z aparatem, ale niestety, mimo że na boki, to strasznie szybko biegają :)

wtorek, 7 czerwca 2011

Kanyakumari - najbardziej wysunięty na południe punkt Indii

W Kovalam dworzec autobusowy (tak samo jak komary, których nie ma, ale jednak gryzą) jest niewidoczny. Aby gdziekolwiek pojechać należy wypytać pół wioski o której i skąd jest autobus, a potem kierując się największą liczbą takich samych odpowiedzi uznać to za prawdę i udać się w wyznaczone miejsce o wyznaczonej godzinie.

Tak więc w okolicach 9.30 autobus się zjawił. Do pokonania było ok. 80km i wszyscy mówili, że za 2.5 godziny będziemy na miejscu. Po 3,5 godzinach jeżdżenia po wszystkich okolicznych wioskach i zatrzymywania się na każdym przystanku zaczęłam wątpić czy w ogóle kiedyś dojedziemy i martwić się, że może ten autobus jedzie gdzieś dalej niż Kanyakumari... ale nie, okazało się, że jeszcze z 15km... czyli kolejne pół godziny! Cała ta przyjemność kosztowała nas tylko 50 INR (3zl!!) od osoby - to była chyba najdłuższa podróż jaką przebyłam w życiu za 3zl ;) Bilety sprzedawane są w autobusie - jest specjalny pan, który zajmuje się tylko sprzedawaniem biletów i gwizdaniem :)... Acha, a autobus wygląda jak na zdjęciu poniżej. Nie ma okien, tylko kraty... a w środku ma siedzenia podwójne po jednej stronie i potrójne po drugiej i jest taki brudny, że po powrocie z wyprawy musiałam spędzić pół godziny pod prysznicem żeby doprowadzić się do porządku (i żeby moje włosy przestały przypominać jednego wielkiego dreda). Poza tym, tubylcy kierują się jakąś specjalną logiką zajmowania miejsc, której jeszcze nie odkryłam - mimo że pół autobusu jest pustego siadają jak najbliżej początku, dosiadając się do kogoś (?).

Gdy wreszcie dotarliśmy do Kanyakumari okazało się, że poza tym, że jest tam "czubek" Indii, to nic szczególnego tam nie ma. Pomnik, statua i ze dwie świątynie. Mimo tego było sporo indyjskich turystów (najwyraźniej wszyscy chcą zobaczyć "czubek"), w związku z czym było pełno straganów (chociaż w większości wszyscy byli zainteresowani sprzedażą czegokolwiek mniej więcej tak jak pan na zdjęciu poniżej :)). Kilka razy byliśmy też zmuszeni do pozowania do zdjęć, z powodu, że indyjscy turyści najwyraźniej przyjechali z wiosek, do których biali ludzie zazwyczaj nie zaglądają i stanowiliśmy dla nich atrakcję taką samą jak "czubek"! :)

Była sesja zdjęciowa z "czubkiem" (podobno jak kiedyś było tsunami to fale były większe niż statua na zdjęciu za mną!)... a potem poszliśmy do lokalnego baru na obiad (i nadal żyjemy, być może zaprzyjaźniliśmy się już z indyjskimi bakteriami i brudem :))

Autobus powrotny miał być za 3.5 godz od naszego przyjazdu do Kanyakumari, więc mieliśmy sporo czasu, który wypełniliśmy między innymi siedzeniem na murku i obserwowaniem kąpiących się ludzi. Gdyby ktoś się zastanawiał dlaczego w stroju kąpielowym stanowię atrakcję, poniższe zdjęcia to wyjaśniają. Tutaj chyba takiego czegoś jak strój kąpielowy nie wynaleziono :) Wszyscy kąpią się w ubraniu!


O 16.30 stawiliśmy się na "przystanek" znaczy miejsce skąd powiedziano nam, że będzie autobus powrotny (sam kierowca nam tak powiedział), ale okazało się, że najwyraźniej był to jakiś niewidoczny autobus, bo do 17 się nie zjawił. Miejscowi, czekający na swoje autobusy, powiedzieli nam, że na pewno nie ma żadnego bezpośredniego autobusu stąd do Kovalam i żebyśmy lepiej pojechali do Nagercoil, stamtąd do Trivandrum, a z Trivandrum do Kovalam... i tak też uczyniliśmy, tyle, że w Trivandrum okazało się, że trzeba jeszcze przejechać się lokalnym autobusem z jednej strony miasta na drugą :) Droga powrotna też zajęła nam 4 godziny... nie pamiętam kiedy ostatnio byłam tak brudna ;)



poniedziałek, 6 czerwca 2011

Słodkie lenistwo :)

W nocy była wielka ulewa... i burza z piorunami :)...

Rano jeszcze troszkę padało, ale jako, że przed 10 raczej się nie budzę, jak wstałam słońce już zaczynało się wyłaniać zza chmur. Najpierw udaliśmy się na wycieczkę badawczą okolicy i przypadkiem doszliśmy do sąsiedniej wioski rybackiej zwanej Vizhinjam. Byliśmy zdecydowanie jedynymi białymi ludźmi w wiosce, mimo to nie wzbudzaliśmy zbyt dużego zainteresowania. Wszyscy byli zajęci swoimi sprawami - patroszeniem ryb albo naprawianiem sieci... W wiosce były dwa meczety i kościół... i tysiące kolorów, przede wszystkim łodzi. Każda była inaczej pomalowana i miała swoje imię :)


Kolejnym punktem programu była latarnia morska, na którą można było się wspiąć po bardzo krętych i stromych schodkach... za to widok z góry... setki, tysiące, miliony PALM!!! :))) Niestety widoczność nie była zbyt dobra, więc zdjęcia wyszły takie sobie... ale palmy były :)


Włóczenie się bez celu sprzyja najwyraźniej sprzyja zakupom, bo daliśmy się dziś namówić do wejścia do kilku sklepów, w związku z czym nasz bagaż jest cięższy o kilka słoni i świeczników ze słoniami :)

Acha, mimo że nie sezon, ratownik jest i najwyraźniej ma bardzo poważną misję ratowania nas, bo dzisiaj krzyczał na nas aż dwa razy ;) Raz jak tylko zrobiłam kroczek w stronę skałki, bo chciałam zobaczyć co jest za latarnią - od razu zaczął gwizdać i machać i to z odległości jakiś 300m!! A drugi raz jak się kąpaliśmy wieczorem i przyszła duża fala, to wygonił nas z wody :) Chyba bardzo mu się nudzi i postanowił nas cały dzień obserwować ;)

Indyjskie słońce okazuje się bardzo podstępne. Cały dzień udaje, że go nie ma, chowa się za chmurką... i tak chytrze sobie świeci na biednych białych turystów.. i teraz czoło mi płonie!

Pora na zimne piwo na tarasie z cykadami, szumem fal, jaszczurką co łapie robaki i kadzidełkami, żeby było bardziej indyjsko :)

A jutro jedziemy na czubeczek! :D

niedziela, 5 czerwca 2011

W krainie palm - Kovalam

Nie żartowali z tym deszczem. Wstaję, a tu pada... ciepły, tropikalny deszcz, wielkimi kroplami. Na razie nie mam nic przeciwko :) Nie pada non stop, więc nic nie szkodzi.

Po śniadaniu (znowu musiałam przetrwać atak ostrego ryżu, tyle, że tym razem w formie ryżowych zlepków) Ted zawiózł nas na przystanek skąd wzięliśmy autobus do Kovalam. Kovalam to małe turystyczne miasteczko, prawie na samym południu Indii (do samego "czubeczka" jest jakieś 80 km). W chwili obecnej, z racji monsunu wszystkie hotele i restauracje stoją opustoszałe, w związku z czym, od razu po wysiąściu z autobusu mieliśmy 50 ofert wynajmu pokoju. Ostatecznie daliśmy się namówić na pokój z widokiem na morze (i dwie palmy wchodzące na balkon :)), z moskitierą nad łóżkiem i z internetem... i to wszystko tylko za 300INR czyli 18zl! :)

Poza ofertami pokojów, dostaliśmy też ofertę kupienia ananasów i mango (pani z miską owoców ugania się za nami wzdłuż plaży), a także marihuany (stary pomarszczony pan oferuje nam za każdym razem jak tylko nas widzi ;)). Popływaliśmy też w morzu (a ja dostarczyłam atrakcji lokalnym panom, jak również indyjskim turystom, rozbierając się do stroju kąpielowego ;)), pouciekaliśmy przed dwumetrowymi falami... piasek jest CZARNY! A to podobno z powodu monsunu. Biały będzie jak się skończy pora deszczowa (jakim sposobem nagle zamieni się w biały nie wiem :)). Mimo tego, że niby nie sezon, jest tu całkiem przyjemnie (jak ktoś nie potrzebuje do szczęścia tłumów ludzi) i chyba posiedzimy tu kilka dni, żeby odpocząć od ciągłego pakowania się, itd.

Autobusem do Trivandrum

Ostatni dzień w Bangalore minął nam bardzo szybko. Wstaliśmy dość późno, z racji tego, że poprzedniej nocy do 4 rano oglądaliśmy z Rezą na wzajem swoje (fantastyczne) zdjęcia ;) Reza też się zajmuje fotografią i wie o wiele więcej ode mnie (co zainspirowało mnie do nowyh eksperymentów i poszukiwań). Potem trochę powłóczyliśmy się bez celu po uliczych marketach (tyle fajnych rzeczy jest do kupienia, że chyba będę musiała wysłać paczkę!), zrobiliśmy zapasy na drogę i pora była się pakować.

Autobus do Trivandrum mieliśmy o 21.00 i mimo że daliśmy sobie godzinę (chociaż google maps mówi, że 21 minut wystarczy), na miejsce zbiórki, z powodu zakorkowania całego miasta, dotarliśmy dokładnie w momencie, gdy autobus już ruszał! Pomachaliśmy mu, popodskakiwaliśmy i nas zabrał ;) Ufff... a w środku taka cywilizacja jakiej polskie autobusy w większości nie widziały! Klimatyzacja, siedzenia rozkładane prawie do pozycji leżącej, kocyki... i gniazdko gdzie można sobie podłączyć laptopa :) Firma nazywa się KPN, bilet kosztule 1100INR/os. (66zl), 13 godzin jazdy z Bangalore do Trivandrum (13 wg tego, co mówią na stronie, a tak naprawdę wyszło chyba ze 14). Tak czy inaczej, zdecydowanie przyjemniej niż w pociągu :) Nie licząc ludzi chrapiących wokół (po dwóch tygodniach w plecaku jest taki "porządek", że zatyczki do uszy cieżko znaleźć...).

Całą noc spędziłam ze słuchawkami w uszach żeby zagłuszyć chrapaczy, więc średnio się wyspałam, ale za to jak rano otworzyłam oczy, to przywitał mnie niesamowity widok - mnóstwo palm, plantacje bananów, pagórki na horyzoncie i małe chatki ze słomianymi dachami! Chyba jeszcze nigdy w życiu nie widziałam tylu palm! :) Kolejny region Indii.. i kolejny "inny" świat :) Niestety w tym świecie znów jest straszny upał, a do tego wilgotność taka, że cały czas czuję się jak w wannie!

Ted (Couchsurfer, u którego się zatrzymaliśmy) odebrał nas z przystanku, nakarmił, potem była mała drzemka (bo w takim upale w dzień nic nie da się robić), a wieczorem zabrał nas na plażę i do Trivandrum. Obejrzeliśmy zachód słońca, popodziwialiśmy ogrooomne fale (z powodu monsunu, który już się tu zaczął, woda raczej średnio nadawała się do pływania)... a potem pozwiedzaliśmy samochodem centrum Trivandrum. Miasteczko samo w sobie całkiem przyjemne - taka miniaturka Bangalore, jest w nim wszystko, ale jest zdecydowanie mniejsze, ale na dłuższą metę nie ma tutaj co robić.

czwartek, 2 czerwca 2011

Bangalore! :)

Po przybyciu do Bangalore udaliśmy się do (paskudnego) hotelu, który zarezerwowaliśmy dwa dni wcześniej, jeszcze przed wyjazdem z Jaipuru (gdy jeszcze nie wiedzieliśmy, czy znajdzie się ktoś chętny z CouchSurfug żeby nas przyjąć u siebie w domu; dla niewtajemniczonych: couchsurfing.org). Po znalezieniu kafejki internetowej (z której napisałam ostatniego posta) okazało się, że jednak jest chętny z CS na interakcje z nami... i tak się zaczęła nasza przygoda z Bangalore! ;)

Nasz Couchsurfer (Reza) musiał być w pracy do 19, więc początkowo zwiedzaliśmy miasto sami. Pierwszym punktem była... Pizza Hut! ;) (Ha! Są tu i Pizze Hut, i McDonaldy, i KFC itd.) Mój brzuszek się bardzo ucieszył, tak bardzo, że potem jeszcze poszliśmy do McDonalda na lody ;) Poza tym zwiedziliśmy parę sklepów, w których o dziwo były normalne ceny na metkach i nie trzeba było się targować i nawet kupiłam sobie spodenki do kolan, bo okazało się, że moje ledwo zakrywające tyłek krótkie spodenki nie zawsze są odpowiednie :)

Wieczorem spotkaliśmy się z Rezą i poszliśmy wspólnie do klubu (Harry's Bar - bardzo fajny, gdyby ktoś był kiedyś w Bangalore, polecam :)), w którym było akurat tego dnia spotkanie CouchSurferów. Wchodzimy, a tu uwaga, uwaga... niespodzianka! Kobiety dostają po 3 darmowe drinki!!! :D Jak się potem okazało w Indiach w wielu pubach i barach jest tak, że w wybrany dzień kobiety dostają drinki za darmo! (Chyba tu zostanę! ;)) Nie wiem dlaczego, ale podejrzewam, że po to, aby zachęcić kobiety do chodzenia do klubów, bo inaczej chłopakom się samym nudzi :) ... Tak czy inaczej, wieczór spędziliśmy bardzo przyjemnie, z całą gromadą bardzo sympatycznych CouchSurferów, wytańczyliśmy się i poznaliśmy nowych przyjaciół (a ja dostałam parę zaproszeń w różne miejsca na dzień następny... ;) nie skorzystałam ;)).

Po klubie było nocne zwiedzanie miasta z Rezą (samochodem)... a potem wpadliśmy na genialny pomysł ewakuacji z paskudnego hotelu, bo Reza powiedział, że możemy spać u niego :) Tak więc o 1.30 w nocy spakowaliśmy się, pokłóciliśmy się trochę w recepcji, że nie zapłacimy im za niedziałającą klimatyzację... (w końcu zapłaciliśmy, ale za to jaką recenzję im napisaliśmy wstrętną!) :)

Raza mieszka w 3 pokojowym apartamencie z ogromnym salonem, basenem, siłownią i parkingiem, na którym w nocy codziennie myją im samochody :) Czujemy się jak w hotelu pięciogwiazdkowym :)

Rano Reza podwiózł nas do centrum po drodze do pracy. Zaczęliśmy od kawy w normalnej cywilizowanej Costa Coffee :) Potem zwiedziliśmy Ogrody Botaniczne Lalbagh (bardzo przyjemne, polecam), następnie świątynię Hari Krishna zwaną ISKON (co było dość dziwnym przeżyciem, bo zmusili nas do robienia wszystkiego co oni robią, tzn. przejścia przez ich święte ceremonie, a w dodatku nie pozwolili robić zdjęć, a szkoda, bo świątynia sama w sobie była piękna. Na koniec udaliśmy się na ogromny uliczny market, gdzie sprzedawali wszystko, od kur poprzez owoce, na butach kończąc... :) Kupiliśmy.. nie, nie kurę ;) Arbuza! :D

Po pracy Reza zabrał nas do świetnej włoskiej restauracji na kolację (brzuszek znów był zadowolony, że nie musi jeść ryżu :))... restauracja mieściła się w galerii handlowej, której niepowstydziłoby się nawet Tokio!! (W porównaniu z tym, co do tej pory widzieliśmy, kontrast niesamowity!).

Pora na film i jedzenie arbuza :) Do jutra :)

środa, 1 czerwca 2011

41 godzin w pociagu...

Bangalore! Wreszcie! Usiedzenie w jednym miejscu przez 41 godzin z hakiem nie jest wcale takie proste... dobrze, ze potrafie spac zawsze i wszedzie, wiec co najmniej z 24 godz z tej calej podrozy przespalam ;)

Pociag, nie liczac tego, ze byl brudny, byl calkiem przyjemny - z klimatyzacja i z pietrowymi lozkami (tzn polkami szerokosci ok 50 cm). Przedzialow jako takich nie ma, tzn. sa ale nie ma w nich drzwi, wiec tak jakby nie bylo :) Jeden "przedzial" to 8 osob - od wejscia do wagonu po lewej dwa miejsca wzdloz korytarza (dwa lozka jedno nad drugim), a po prawej tak jak w polskich pociagach naprzeciw siebie 3 miescja i 3 miesjca (po 3 lozka nad soba). My na szczescie mielismy te miejsca wzdluz korytarza i jak sie odgrodzilismy zaslonka, to bylo prawie jak w przedziale 2 osobowym ;)

Na noc wdrapywalam sie na swoja gorna poleczke, zawijalam w spiworek (byly nawet koce, przescieradla i poduszki, ale jakiej czytaosci latwo sobie wyobrazic :)), przytulalam sie do plecaka z aparatem, wkladalam muzyczke w uszy.. i bylo znosnie :) Ostatnia noc minela bardzo szybko - polozylam sie ok 23 z nudow (w dzien jest straszliwie nudno...), a 12 godz pozniej obudzily mnie radosne okrzyki "Bangalore, Bangalore!" :) Radosc byla z powodu, ze na tablicy wyswietlilo sie, ze do Bangalore juz tylko 67km :) Wszyscy wstali, zaczeli sie pakowac, myc (w umywalne z watpliwej czystosci woda przy jeszcze bardziej watpliwej czystowsci kibelku)... i godzine pozniej w koncu dojechalismy!

W Bangalore na oko o jakies 10 stopni chlodniej (uuuuf nareszcie!) i o wiele bardziej zielono :)

Pierwsza misja to znalezienie europejskiego jedzenia (moze byc nawet McDonald's albo Pizza Hut!!), bo po 8 dniach jedzenia ryzu na sniadanie, obiad i kolacje, ryzu ktory jest tak ostry, ze ledwo da sie go przelkac, moj zoladek na sama mysl sie zaciska i odmawia wspolpracy... (tak przy okazji, jedzenie w pociagu jest ohydne!!)... pozastaja banany (ble.. ale chyba nic mi sie pozostaje jak je tymczsowo polubic :) lepsze banany niz wypalajacy przewod pokarmowy ryz ;)).

Acha, jeszcze ciekawostka: Indyjski pociag, gdy postanowi ruszyc ze stacji, to po prostu zaczyna wolniutko jechac. Nie ma zadnego gwizdka, ani nic w tym rodzaju. Ludzie patrza, ze odjezdza to wskakuja w biegu na schodki, albo jeszcze czekaja chwilke (bo jeszcze cos kupuja, etc) i potem gonia pociag i dopiero wskakuja ;)

O klasach pociagow i rezerwacji biletow bedzie innym razem, bo teraz jestem w kafejce (z tego tez powodu nie ma w tym poscie polskich znakow) i pora juz skonczyc... i isc szukac bananow ;)