poniedziałek, 30 maja 2011

Leniwo...

Po raz pierwszy się wyspałam :)

Pociąg do Bengalore dopiero o 19.40. Nic dziś nie robimy, bo temperatura na zewnątrz jest nie do wytrzymania. Leżymy przed wiatrakiem i odpoczywamy przed 41-godzinną podróżą pociągiem.

No to do napisania w środę. Opowiem Wam jak było w pociągu ;)

niedziela, 29 maja 2011

Taj Mahal

Przed 6.00 zwlekliśmy się jakoś z łóżka i nasz kierowca zawiózł nas pod Taj Mahal. Sama budowla fantastyczna - cała z marmuru, symetryczna.. i ogroooomna! Przy wschodzącym słońcu wyglądała pięknie. Niestety, jak to w takich miejscach bywa, chmara dzieciaków i handlarzy nie odstępowała nas na krok, co było jak łatwo się domyślić denerwujące. Tak czy inaczej, Taj Mahal to zdecydowanie budowla, której będąc w Indiach po prostu nie można nie zobaczyć :)


Po Taj Mahalu kierowca przejechał koło fortu w Agrze i powiedział, żebyśmy sobie zrobili zdjęcie przez okno samochodu (wchodzić do środka nie chcieliśmy, bo znów straszne ceny wstępu, a fortów się naoglądaliśmy, ale mówiąc, że chcemy zobaczyć z zewnątrz mieliśmy na myśli wysiąść z samochodu i pochodzić wokół), a następnie chciał pokazać nam fabrykę marmuru (co jest wersją oficjalną, a zawsze kończy się na tym, że pokazują najpierw jak wyrabiają różne przedmioty, a potem namawiają, żeby je kupić). Marmurów kupować nie mieliśmy zamiaru, więc od razu powiedzieliśmy żeby wracał do Jaipuru, bo znów powoli mieliśmy dość upału i jego pomysłów odnośnie tego gdzie by tu nas jeszcze zawieźć żeby zgarnąć prowizję.

Lekcja nr 1: trzymać się z daleka od wszelkiego rodzaju agencji i biur turystycznych, bo nawet jeśli oferta brzmi atrakcyjnie, to zazwyczaj i tak chodzi o to, żeby zedrzeć z turysty jak najwięcej pieniędzy. Z biletami do Bengalore było tak samo - kupili nam w końcu, ale mimo że przewidywaliśmy, że miały kosztować po ok. 2000INR (+800INR prowizji!!!!) od osoby, a ostatecznie kosztowały po ok 250 INR mniej (przynajmniej wg tego co na bilecie jest napisane), ale i tak policzyli sobie po cenie takiej jak na początku przewidzieli! Tak więc jak najdalej od AMAN TOUR & TRAVELS, Ac-4, Gayatri Sadan, Sawai Jaisingh Highway, Banipark, Jaipur.



W drodze do Agry...

Kierowca biura AMAN Tours, które sprzedało nam poprzedniego dnia wycieczkę do Agry zjawił się punktualnie o 9.00. Jakiś nierozmowny był, w przeciwieństwie do całej reszty społeczeństwa tutaj, ale może to i lepiej, bo spać nam się chciało... W połowie drogi zatrzymał się i powiedział, że przerwa na kawę itp. Oczywiście było to miejsce, w którym przy okazji był sklep, z którego pan dostaje prowizje. Za herbatę i colę zapłaciliśmy 200 INR (12zl, co nawet jak na Polskę byłoby lekką przesadą), a potem byłam zmuszona kupić sobie chustę, bo coś podejrzewałam, że bardzo mi się przyda (wytargowałam fajną szmatkę za 400INR = 24zl, to już nie tak źle :)).

Po kolejnych kilkudziesięciu minutach jazdy (z Jaipuru do Agry jest ponad 200km) pan znowu się zatrzymał i powiedział, że teraz możemy sobie zwiedzić rezerwat ptaków (brzmiało bardziej jak "musimy" niż "możemy"). Tak więc, pierwsze ostrzeżenie - trzymajcie się z daleka od Keoladeo National Park, a przynajmniej w sezonie letnim (wszyscy naciągacze zgodnie twierdzili, że w sezonie zimowym jest o wiele lepiej), bo nic tam nie ma, parę ptaków na krzyż (i to wcale nie jakiś specjalnich - żurawie i bociany m.in.) i trochę zwierząt, w większości małpy i bawoły, no i może z 3 antylopy. Wsadzili nas na rikszę-rowerek, tzn pan na rowerze ciągnął nas na czymś w rodzaju przyczepki... i biedny przez 2,5 godz w 50 stopniach woził nas po wyschniętym stepie, na którym było parę także wyschniętych drzew i ze dwa wysychające bajorka, i mówił nam, że zimą to tu są takie różne fajne ptaki. Na moje narzekania, że dlaczego teraz ich tu nie ma, pan mówił, że no uuuch nie ma, ale on biedny pieniądze zarabiać musi! I że dziś jego szczęśliwy dzień, bo zawsze rano jest losowanie i nie wszystkim pozwalają tu przyjechać (jest chyba jakiś związek rikszarzy, czy coś podobnego). W końcu powiedziałam, że dość mam tego jeżdżenia po słońcu i żeby wracał.. i wrócił.. i potem się dziwił czemu mu tak mało zapłaciliśmy (210 INR = 13zl, tak jak było w cenniku), a kierowca z AMAN Tours też był zdziwiony, że mi się nie podobało! Acha, warto dodać, że bilet wstępu do tego "rezerwatu" kosztuje 400 INR (24zl) od osoby!

Po tej średnio przyjemnej przygodzie, spytałam naszego kierowcę, czy jeszcze ma zamiar zawieść nas w jakieś miejsca, w których niekoniecznie będzie się nam podobało, to powiedział, że tylko Fatephur Sikri, czyli fort niedaleko Agry (to akurat chcieliśmy zobaczyć). Fort jak fort, bilet wstępu znowu 300INR/os, więc pochodziliśmy wokół, porobiliśmy zdjęcia, weszliśmy do meczetu, który był za darmo i wróciliśmy. A po drodze musieliśmy się oczywiście oganiać od handlarzy i dzieciaków, chcących nam coś sprzedać, a w tym miejscu byli wyjątkowo denerwujący (podejrzewam, że jutro jak będziemy zwiedzać Taj Mahal nie będzie lepiej).

Po forcie powiedzialiśmy, że mamy dość i że niech zawiezie nas już do hotelu (Pyrenees Home Stay - Agra). Całkiem przyjemny, nie licząc łazienki. Za to jedzenie bardzo dobre i tanie :)

Jutro o 6.00 rano Taj Mahal o wschodzie słońca... :)

piątek, 27 maja 2011

Pierwszy kryzys

Dzisiaj będzie krótko, z powodu, że nastąpił niestety pierwszy kryzys.

Ali zabrał nas rano z hotelu tak jak planowaliśmy. Pierwszym punktem dnia było zdobycie biletów na pociąg do Bengalore (41 godzin jedzie!!!) i zorganizowanie transportu do Agry na jutro, bo na pociąg na jutro jest niestety już za późno (jednak czasem trzeba rezerwować z wyprzedzeniem). Potem Ali pomógł nam zdobyć indyjskie karty SIM do telefonu, bo normalnie jest ciężko - chcą zdjęcia paszportowego, kopii paszportu itd. Weszliśmy do czegoś co wyglądało jak komunistyczny sklep z zewnątrz, wewnątrz było ogromną pustą halą, a na półkach gdzieniegdzie leżały jakieś produkty, od ciastek zaczynając, na przejściówkach na indyjskie gniazdka kończąc (indyjskie gniazdko ma 5 dziur i polską wtyczkę bez problemu można włożyć, jako, że nie ma najwyraźniej żadnych zabezpieczeń (żeby włożyć polską wtyczkę w angielskie gniazdko, które ma 3 dziury, trzeba dodatkowego bolca, żeby "zapchać" trzecią dziurę, bo inaczej się nie da ;)).. no, ale angielskie wtyczki nie pasują do indyjskich gniazdek, stąd potrzeba przejściówki). Komunistyczny sklep miał także karty SIM, paszporty skserowali sobie sami, a że zdjęć nie mieliśmy, to wyjęli taki prosty mały cyfrowy aparat i zrobili nam zdjęcia tak jak staliśmy na tle półek z kosmetykami i powiedzieli, że "no problem, jutro wyślą gdzie trzeba" :) Więc mam indyjski numer jakby ktoś chciał do mnie zadzwonić ;) SMSy do Polski 5INR (0,30zl), a w Indiach 1INR czyli jeszcze mniej.

Po załatwieniu rzeczy koniecznych zwiedziliśmy dwa forty (w jednym był też pałac), zjedliśmy obiad w lokalnej knajpie (jeszcze żyjemy), a potem jeszcze odwiedziliśmy "świątynię małp" tzn. miejsce, w którym było całe stado bardzo przyjaznych małpek :)


Pod koniec przygody z małpkami rozbolała mnie głowa i właśnie z tego powodu jest kryzys - chyba słońce na mnie za mocno naświeciło... a poza tym w jednym z fortów uderzyłam się we framugę :( Poza tym zaczęło mnie strasznie denerwować to, że wszyscy mi chcą cały czas coś sprzedać, zrobić sobie ze mną zdjęcie i co 3 minuty słyszę "hello!".. No, ale skąd mogą wiedzieć, że boli mnie głowa... Zaczynam podejrzewać, że indyjskie 'sari' tzn. ubranko, w którym chodzą indyjskie kobiety wcale nie jest głupie! Przynajmniej słońce na nie nie świeci!

PS. Widzieliśmy dziś dwa "nowe" zwierzęta, a właściwie to ptaki - papugi i pawia (na wolności) :)

czwartek, 26 maja 2011

Słonie, małpy... i takie różne :)

Rano pożegnaliśmy się z Niteshem i jego rodziną - wszystkim było smutno, najmłodsza dziewczynka się rozpłakała.. mam nadzieję, że jeszcze się spotkamy.. (planujemy wrócić w okolice Jaipuru pod koniec naszej wyprawy).

Hotel w Centrum (prawie) Jaipuru okazał się całkiem przyjemny, na tyle, że zdecydowaliśmy, że zostaniemy tu dwa dni. Nie wiem czy naprawdę ten hotel jest fajny, czy może już się przyzwyczaiłam do wszechobecnego brudu ;) W każdym razie jest ogromny prysznic z chłodną wodą - to chyba wszystko czego nam trzeba w tym upale :)

Jaipur jako miasto jest całkiem przyjemny, nie licząc tłumów rikszarzy, którzy co 3 minuty się zatrzymują i usiłują nas przekonać, że nas podwiozą. Będąc pod ochroną indyjskiej rodziny przez ostatnie 2 dni zapomnieliśmy na chwilę jak to jest jak wszyscy cię zaczepiają... Zdecydowaliśmy, że 2km spacer z hotelu do centrum nam nie zaszkodzi (chociaż w 45 stopniach ciężko się spaceruje) i uparcie odmawialiśmy wszystkim kierowcom, którzy nas zaczepiali... Spacer zaowocował zdjęciami małp na dachu budynku (w środku miasta!) oraz zdjęciami wielbłądów, które udają konie i ciągają furmanki :) Jak już dotarliśmy gdzie chcieliśmy, czyli pod Pałac, to byliśmy tak zmęczeni, że wcale nam się nie chciało tego pałacu oglądać, szczególnie biorąc pod uwagę, że cena dla obcokrajowców była 5 razy wyższa niż dla miejscowych (300INR, czyli ok. 18zl - w sumie nie aż tak dużo, ale sam fakt dyskryminacji jest denerwujący - w Indiach niestety to popularna praktyka jeśli chodzi o ceny). Usiedliśmy pod drzewkiem poczytać przewodnik żeby zobaczyć czy w ogóle warto wchodzić do tego pałacu i tu nas dopadł kierowca rikszy, który powiedział, że pałac jest brzydki, ale za 60INR (3,5zl) może nam pokazać 3 inne miejsca, które też są fajne i nie trzeba płacić za wstęp... a kartą przetargową były SŁONIE :D Jak powiedział, że zawiezie nas do słoni, to od razu powiedziałam, że eeee tam pałac ;)

Nasz kierowca i przewodnik w jednym (Ali) okazał się bardzo miłym 24-latkiem, pokazał nam pałac na wodzie, potem zawiózł do słoni, znaczy takiej jakby stajni, gdzie słonie śpią i jedzą. Pierwszy raz w życiu widziałam słonia z bliska :D i nawet potrzymałam go za trąbę! :) Trzecim punktem programu była fabryka tkanin (gdzie nie da się ukryć nasz przewodnik zaprowadził nas po to, żebyśmy coś kupili, bo on wtedy otrzyma prowizję), mimo że wiedziała o co w tym wszystkim chodzi (bo sama prowadzałam turystów po takich miejscach w Turcji), to całkiem mi się w tej fabryce podobało i nawet kupiłam apaszkę (i kupiłabym więcej, bo niektóre rzeczy były naprawdę piękne, ale najpierw muszę się dowiedzieć ile kosztują paczki z Indii do Polski, bo na plecach wszystkiego nie uniosę :)). Po wyjściu ze sklepu myśleliśmy, że to już koniec, ale nasz przewodnik miał parę innych pomysłów, m.in. wizytę u guru (taka jakby męska wróżka), który podobno wszystko wie, ale jako, że siedzibę miał w sklepie z biżuterią, to śmiem wątpić :) Zaczął od pytania skąd jestem, to ja mu na to, że chyba powinien wiedzieć ;) I chyba mnie nie polubił, ale ja jego też nie, więc powiedziałam mu, że niegrzeczny jest po pierwsze, a po drugie głupoty gada i tak się skończyła wizyta ;) Po wróżce zachciało nam się pić, więc nasz przewodnik mówi, że "No problem, idziemy na piwo". (1. Muzułmanin - w Indiach są różne religie; 2. Kierowca - no problem, w Indiach to normalne). Zawiózł nas do knajpy jakiś znajomych, ale teraz już nie starał się na nas zarobić i ceny były normalne, a nawet trochę zniżki dostaliśmy. Pogadaliśmy sobie i było bardzo sympatycznie... i w końcu jak zdecydowaliśmy, że pora iść, to Ali zaprosił nas do siebie do domu (w Indiach to chyba normalne). Poznaliśmy całą rodzinę i wszystkich sąsiadów i nie wypuścili nas dopóki nie zjedliśmy kolacji! Na koniec zawiózł nas do hotelu i umówliliśmy się na jutro na zwiedzanie fortów :) Zapłaciliśmy mu z własnej woli 500INR (30zl), bo zdecydowanie na to zasłużył... właściwie to pewnie nawet na więcej - mi osobiście chyba nie chciałoby się prowadzać turystów po różnych atrakcjach przez pół dnia w upale nawet i za dwa razy tyle.
Na koniec jeszcze ciekawostka: Ali ma żonę, która ma tylko 19 lat i okazało się, że było to małżeństwo zaaranżowane - nawet się nie znali przed ślubem! W Indiach jest to podobno nadal na porządku dziennym, tzn. można się pobrać z miłości, ale jest to temat tabu i trzeba się mocno namęczyć, żeby przekonać nadal dość tradycyjne rodziny. Rodzice Nitesha pobrali się (znaczy raczej ktoś ich ożenił), jak tata miał 13 lat, a mama 11!


środa, 25 maja 2011

Dzieci ze slamsów

Dzień zaczął się od pobudki o 6.30 właściwie nie wiadomo dlaczego, bo wyszliśmy z domu dopiero przed 10. Picie herbatki, odpoczywanie, jedzenie sniadania, odpoczywanie... i tak schodzi :) Zapakowali nas na motocykl, znaczy mnie i D. jako dwoch pasazerow, oczywiście bez kasku. Pytam czy w Indiach tak można, a oni na to, że nie, przepisy mówią, że tylko jeden pasażer może być, i że obie osoby w kasku, ale to nic, nie martwić się mamy :)

Szczęśliwie udało nam się dojechać do miejsca, w którym mieści się siedziba organizacji SHRESTHA. Wchodzimy, a tam gromada dzieciaków w wieku 6-16 lat, na początku grzeczne i nieśmiałe... Zaczęliśmy od zdjęć - jak zwykle wszyscy się pchali przed obiektyw. Po
przełamaniu pierwszych lodów, ja i D. zajęliśmy się uczeniem dzieci angielskiego, tzn. graniem z nimi w gry edukacyjne własnego pomysłu ;) W tym czasie Nitash, jego żona i kilku znajomych przeprowadzili darmowe badanie wzroku dla ludzi ze slamsów, w większości rodziców tych dzieci. Rodzice też pchali się przed obiektyw, więc miałam sporo okazji do fajnych zdjęć (więcej opublikuję jak tylko dorwę gdzieś szybki internet, bo jak na razie, to nie spotkałam
takiego łącza, na którym dałoby się coś ściągnąć lub wysłać).


Po grach i zabawach było jeszcze więcej zdjęć, dzieci już przestały być nieśmiałe i zaczęły wieszać mi się na szyji i ciągać za ręce i wszystkie chciały zdjęcie ze mną, a na koniec jeszcze autografy (na rękach ;)). W pewnym momencie, jak już byłam ledwo żywa od biegania za nimi z aparatem, posadzili mnie pod wiatrakiem i dopadły mnie 3 dziewczynki z henną i wymalowały mi ręce do łokci i nogi do kolan w indyjskie wzorki (teraz to prawie jak miejscowy Indianin wyglądam, miejmy nadzieje, że do powrotu do Polski zniknie ;)). Potem jeszcze były tańce indyjskie -
dzieciaki po kolei się popisywały (i większość była całkiem niezła), a potem jeszcze zmusili do tańców mnie i D.

Po tych wszystkich atrakcjach Nitesh zabrał nas do slamsów (jako, że zna rodziców i opiekunów tych dzieci (bo niektóre są niestety sierotami)), to bez problemu mogliśmy tam wejść, nawet do środka "domków" i nawet porobić zdjęcia). Wrażenia nie da się opisać... ale ma się ochotę wziąć te wszystkie dzieciaki pod pachę i zabrać ze sobą do domu :( Nitesh zajmuje się między innymi edukacją tych dzieci (angielski, hinduski, szycie, komputer, henna, zasady moralne, itp), a także daje im od czasu do czasu ubrania i różne inne rzeczy w miarę możliwości. Zaskakujące było to, że jak na dzieci ze slamsów wszystkie były czyste, zadbane i nienajgorzej ubrane. Nitesh powiedział, że to dlatego, że stara się wpoić im jakieś ogólne zasady, m.in. że trzeba o siebie dbać, myć ręce itd., a że podoba im się w szkole, to się stosują.

Na koniec wpisaliśmy się do księgi odwiedzających i kupiliśmy parę toreb robionych własnoręcznie przez dzieci (i do tego całkiem ładnych), żeby trochę im pomóc. Dzieci nie chciały nas wypuścić i powiedziały, że będą płakać jak pójdziemy i kazały obiecać, że wrócimy :) ...

Eeeech, gdyby tylko wszyscy potrafili chociaż w połowie tak cieszyć się życiem jak te dzieci...

Tutaj możecie poczytać więcej o organizacji SHRESTHA:
http://www.shresthajaipur.org/


A gdyby ktoś chciał dać dzieciom symboliczne 5zł (dla nich to dużo pieniędzy), to może wpłacić tutaj: mBank 48 1140 2004 0000 3902 3941 0675
z dopiskiem: "Pomoc dzieciom ulicy" a ja przekażę dalej :) Więcej oczywiście też można. Pomóżcie mi je uratować :)

wtorek, 24 maja 2011

Dzień z indyjską rodziną

O 9.20 wsiedliśmy do pociągu z New Delhi do Jaipuru. W Indiach są różne rodzaje pociągów, ale jako, że innego wyboru nie mieliśmy musieliśmy jechać klasą 3AC czyli tak jakby trzecią, ale z klimatyzacją. Okazało się, że mimo tego, że wszyscy mówią, że pociągi są zapchane itd. w środku było prawie pusto. Klimatyzacja, dużo miejsca.. i brud jak nie wiem co ;) A więc najpierw wytarłam sobie siedzenie mokrymi chusteczkami, a potem rozłożyłam śpiworek i poszłam spać... i obudziłam się godzinę przed dojazdem do Jaipuru :)

Po dotarciu na miejsce zadzwoniliśmy do chłopaka, który wcześniej kontaktował się ze mną na CouchSurfing i prosił o pomoc w swojej organizacji charytatywnej (tak, też na początku byłam sceptycznie nastawiona co do tego pomysłu). Podał adres i po długich rozmowach telefonicznych kierowcy rikszy z Niteshem (tak ma na imię nasz gospodarz), udało nam się w końcu dotrzeć na miejsce. Przywitał nas Nitesh z żoną, mamą, tatą i dwójką małych dziewczynek (3 i 8 lat). Posadzili nas w domu i kazali odpoczywać ;) Porozmawialiśmy, herbatka itd, a potem przez kilka godzin zabawialiśmy dziewczynki, którym najwyraźniej się spodobaliśmy. Jak się ściemniło Nitesh zabrał mnie na wycieczkę motorem (bez kaaasku!) po wodę, bo picia przefiltrowanej deszczówki woleliśmy nie ryzykować :) Po tej ekscytującej przygodzie rozłożyli nam matę na ziemi, postawili kilka miseczek z różnymi rzeczami i mówią, żebyśmy jedli. (No to zjedliśmy, dobre było, jeszcze żyjemy). Co ciekawe, oni nie jedli z nami, tylko poczekali aż skończymy i dopiero wtedy sami usiedli do posiłku. (Jak spytałam dlaczego z nami nie jedzą, to powiedzieli, że w Indiach gość jest Bogiem i że my musimy pierwsi :)). Potem była kolejna atrakcja wieczoru - tradycyjny indyjski prysznic, tzn. woda ze szlauchu, wiadro i kubełek do polewania się (o kibelku lepiej nie wspominać :)). A teraz... siedzimy na dachu i się cieszymy, że Nitesh dał nam swój przenośny internet na USB i mamy kontakt ze światem :) I będzimy spać na tym dachu! Fajny wiaterek wieje.. tylko mówią, że małpy mogą nas odwiedzić ;)

Jutro będziemy udzielać się charytatywnie :)

A dziecko kupisz tylko za 3zl..!

Wstajemy wcześnie, bo trzeba zwiedzać, zwiedzać, zwiedzaaaaać! :) Pan z recepcji częstuje nas wątpliwego pochodzenia herbatą (tzn. mlekiem, w którym gotowała się torebka herbaty z baaardzo dużo cukru) i mówi, że może nas na śniadanie zaprowadzić, ale na razie się boimy i mówimy, że nie jesteśmy głodni. Wszyscy są bardzo uczynni... zawożą nas do informacji turystycznej, a przynajmniej tak twierdzą, że jest to informacja. Wchodzimy, pan zadowolony, welcome to India, usiądźcie sobie... i znowu herbatę każe pić, ale ten już najwyraźniej został uświadomiony, że nie wszyscy lubią mleko z cukrem i pyta jaka ma być. Zaczyna się od "Skąd jesteście?" itp., a potem oczywiście okazuje się, że ta informacja to przy okazji lokalne biuro turystyczne i chcą nam wcisnąć zorganizowaną wycieczkę z hotelami i transportem. Mówimy (tzn. głównie ja waleczna ;)), że raczej niekoniecznie jesteśmy zainteresowani... to pan na to, że dorzuci wycieczkę po Delhi jednodniową gratis. To ja mówię, że jak już coś to właśnie na wycieczkę po Delhi możemy się wybrać, to on, że 700IRN/2os. czyli po ok. 21zl/os, więc nienajgorzej. Wycieczka wygląda tak, że pan z biura krzyczy do jakiegoś innego pana z samochodzem i mówi, że to nasz kierowca i że nas wszędzie zawiezie i wszystko nam pokaże. Wsiadamy do rozpadającego się samochodu i jedziemy. Nasz przewodnik zajeżdża pod jakąś świątynię i mówi "Laxmi Narayen Temple, idzcie robić zdjęcia, a ja tu poczekam". No to poszliśmy... a tu niespodzianka fotograficzna dla mnie! Podchodzi do mnie kilka kobiet i chce ze mną zdjęcie :) No to stajemy, one robią swoim aparatem, my swoim i wszyscy są zadowoleni, że mają zdjęcie z kimś egzotycznym :) Sesja zakończona, wracamy do samochodu i pan zawozi nas dalej. W każdym miejscu ta sama historia: "Idzcie, ja poczekam"... i wszędzie chcą z nami zdjęcia! A żeby było jeszcze ciekawiej często rodzice wypychają do zdjęć swoje dzieci, po czym wystarczy im, że zobaczą na wyświetlaczu rezultat i już są zadowoleni - nie chcą maila, ani nie proszą, żeby im te zdjęcia wysłać. Tak więc problam fotografowania lokalnej ludności rozwiązał się sam - już nie będę musiała się ukrywać, bo sami się pchają przed obiektyw :)

Wycieczka trwała ok 5-6 godz (w Indiach leniwo płynie czas i przestaje się go liczyć :)), z czego większość zajął slalom pomiędzy autobusami, samochodami, motorami, rikszami, skuterami, krowami, psami, pieszymi... i jeszcze może paru uczestników ruchu by się znalazło. W porze obiadowej zdecydowaliśmy się zaryzykować coś zjeść, więc na nasze własne życzenie pan nas zawiózł do knajpy, która chyba była najdroższą w całych Indiach (ponad 1300 INR, czyli ok. 80zl), bo nie dość, że wyglądało na to, że ceny dla turystów były inne niż te dla miejscowych, to jeszcze pewnie nasz kierowca dostał prowizję za przywiezienie nas właśnie w to konkretne miejsce. W każdym razie zjedliśmy i jeszcze żyjemy :)

Po wycieczce zostaliśmy odwiezieni z powrotem do agencji turystycznej i kolejne pół godziny zajęło nam przekonanie ich, że żadnych więcej wycieczek od nich nie chcemy. To oni na to, że w takim razie będziemy mieli problemy, bo pociągi w Indiach to trzeba rezerwować 2-4 tyg. wcześniej i już nie ma biletów. Co do tych biletów to już kiedyś ktoś mnie ostrzegał, że ciężko jest zarezerwować bilet na np. następny dzień, ale uparłam się i twardo powiedziałam, że na pewno sobie poradzimy. Zmieniliśmy trochę początkowy plan, tzn. nie zostaniemy w Delhi aż do czwartku, bo zdecydowanie nie ma tu co robić i jest za dużo hałasu, brudu, kurzu, itd. Hotel mówi, że nie ma problemu, możemy pojechać sobie już jutro. Tak więc najnowszy pomysł jest taki, że jedziemy jutro do Jaipuru pomóc organizacji charytatywnej (której nazwy w tej chwili nie pamiętam) w przeprowadzeniu badań wzroku dzieci ze slamsów. Przynajmniej zrobimy coś pożytecznego, a co :)

Wracając do biletów, sprawdziliśmy w internecie i okazało się, że oczywiście, że są! Oszuści. Niestety system rezerwacji z jakiegoś powodu nie chciał przyjąć naszych kart, więc musieliśmy udać się do miejsca, w którym ktoś zrobi to za nas. Para Amerykanów, którą dziś spotkaliśmy poleciła nam pewne miejsce, w którym rezerwują bilety bez żadnego naciągania, ściemniania, itd (a prowizja tylko 50INR, czyli ok 3zl). Hotel chyba jest w zmowie z naciągaczami, bo jak spytaliśmy o w/w miejsce, to powiedzieli, że to tylko dla miejscowych. No coż, poszliśmy sprawdzić, udało się :) Jutro Jaipur!

Wieczorem wybraliśmy się na wycieczkę po okolicy w poszukiwaniu tabletek na rewolucje żołądkowe (tak na wszelki wypadek) i po spray na komary (chociaż jeszcze ani jednego nie widziałam). Zaraz po wyjściu z hotelu przywitała mnie brudna, koścista krowa, która chyba myślała, że mam coś do jedzenia ;) Potem trzeba było przedrzeć się przez tłum ludzi, samochodów, skuterów.. niestety stając się uczestnikiem ruchu także, co łatwe tu nie jest! Zanim znaleźliśmy aptekę, spotkaliśmy jeszcze trochę krów, itp. a także panią, która usilnie chciała mi sprzedać swoje malutkie dziecko za 50INR (3zl)!!! Myślałam, że się nie możemy dogadać, ale nie, naprawdę chciała sprzedać dziecko - pokazała mi jakie malutkie ma rączki i jakie fajne i chciała mi je wcisnąć na ręce! Fajne, uratowałabym, ale chyba na granicy by się nie ucieszyli ;) Małego brązowego bobaska sobie nie kupiłam, ale dałam się na mówić na indyjski tatuaż z henny na dłoni (tak, zniknie :)) A poza tym odważnie, jak już przyzwyczailiśmy się do krów i smrodu, postanowiliśmy udać się do lokalnej knajpy na kolację, gdzie zapłaciliśmy tylko 160INR (9zl) tym razem.. i też jeszcze żyjemy :)

To chyba tyle wrażeń z pierwszego dnia :)


PS. Gdyby jakbyś podróżnik wybierający się do Indii czytał mojego bloga, to oto parę wskazówek:
- omijać szerokim łukiem: Incredible India/Bridge the world Tour & Travels Delhi i wszystkich innych naciągaczy tego typu
- miejsce w Delhi, gdzie można bez problemu zarezerwować bilety, o którym pisałam to:
Hi-Speed Travels, Hi Speed Internet Cafe, 24hrs,
4758, 1st floor, Main Bazar, Pahar Ganj, New Delhi-55 (wejscie ma pod takim mrugającym neonem na głównym deptaku, po prawej stronie idąc w stronę dworca) (I nawet nie płacą mi żadnej prowizji za reklamę! ;)).

Welcome to India my firend! :)

No Więc wylądowaliśmy! Aeroflot okazał się nawet nie taki straszny... nie licząc Moskiewskiego lotniska. W sumie ok. 7 godz lotu - 1h45min z Warszawy do Moskwy, a potem 5h20min z Moskwy do Delhi. Pierwsze wrażenie: "O jakie cywilizowane lotnisko! Całkiem jak wszędzie indziej, tylko dywan na podłodze jakiś stary śmierdzący". Czekał na nas pan z hotelu, który miał odebrać nas z lotniska (co za niespodzianka, nie zapomnieli :)) i nawet nie przekręcił mojego imienia na kartce, którą trzymał.

Wyjechaliśmy z lotniska... i już na pierwszym zakręcie postaniwiłam jednak zapiąć pasy, mimo że najwyraźniej nie jest to tutaj w zwyczaju. Pierwsze wrażenia pozalotniskowe: "O jaka szeroka droga cywilizowana... a roślinność i zabudowa mniej więcej jak na Dominikanie - bardzo zielono i dużo porozwalanych lub powstających dopiero budynków. 3 rano, temperatura 22 stopnie ("Zimno", pomyślałam, gdy zakomunikowali nam to w samolocie)... a jednak i tak momentalnie spodnie mi się przyklejają... Powietrze pachnie inaczej - tak jakby przyprawami pomieszanymi z tropikalna roślinnością. Jedziemy sobie z naszym panem taksówkarzem i już zaczynam myśleć, że wcale nie takie starszne te Indie jak to niektórzy mówią... i nagle widzę ludzi pozawijanych w jakieś szmatki śpiących na ulicy! Kobiety, dzieci... wokół biedne wygłodzone pieski. Jedziemy dalej, skręcamy w małą uliczkę, gdzie oprócz kobiet, dzieci i psów pojawia się także ogromne pobojowisko, znaczy pełno śmieci i krowich placków (tu już nie pachnie przyprawami). Pan się zatrzymuje i mówi, że to tu! Przeprowadza nas przez labirynt małych uliczek do wątpliwie wyglądającego hotelu (ale za 12 zl za noc raczej nie należało się spodziewać luksusów). W recepcji wita nas bardzo miły pan "Hello, welcome to India my friend!", robi kopie paszportów, wypełnia pełno papierów i zaprowadza to pokoju... Oprócz tego, że światło w łazience nie działa właściwie mogło być gorzej. No i całe szczęcie, że wzięłam ze sobą swój śpiwór i nie muszę się do niczego dotykać :) Pora spać :)

niedziela, 22 maja 2011

W Moskwie na lotnisku bez zmian...

Palą, śmierdzi... bary z wódką, niecywilizowana obsługa. Czyli bez zmian :) jeszcze tylko 2 godz 45 min i lecimy dalej :) (a tam pewnie nie będzie lepiej, ale to wliczone jest w ryzyko :))

sobota, 21 maja 2011

Tu będzie relacja z wyprawy :)

Bilet kupiony. Plecak spakowany. Jakimś cudem zostało mi 7kg miejsca na prezenty ;) Lecimy jutro o świcie :) ... Aeroflotem! (a zarzekałam się, że nigdy więcej!). Powrót równo za 8 tygodni.

Postanowiłam, że będę w miarę możliwości zdawać relację z wyprawy tutaj właśnie w tym miejscu :) Zaglądajcie co parę dni :)