czwartek, 23 czerwca 2011

A miało być tak pięknie... Udaipur

15.45, czekamy na autobus. 16.00 autobusu nie ma... nie ma, nie ma... W końcu przyjeżdża pół godziny spóźniony, z powodów bliżej nie określonych, bo miejsce, w którym czekamy jest punktem startowym. Cała gromada ludzi z jeszcze większą gromadą bagażu rzuca się do drzwi. Po chwili zaczynają wrzeszczeć na siebie na wzajem i na obsługę autobusu, bo w torbach mają chyba cały swój dobytek, co niestety nijak nie chce się zmieścić ani do luków bagażowych, ani pod łóżkami (autobus typu 'sleeper' ma łóżka zamiast siedzeń). Obserwujemy całe to zamieszanie, aż w końcu mówią nam, że swoje plecaki mamy wziąć do środka, bo i tak będziemy się przesiadać. Przesiadać??? O tym nie było mowy wcześniej! No, ale wyboru za bardzo nie ma... Rozlokowuję się na swoim 50x170cm łóżeczku (tym razem są to łóżka pojedyncze), razem ze swoimi dwoma plecakami, wkładam muzyczkę w ucho i zmęczona wydarzeniami poprzednich kilku nocy (znaczy imprezami w Bombaju) zasypiam. Po jakich 2 godzinach budzi mnie ogólne zamieszanie, tzn. przesiadamy się, już! Wsiadamy do drugiego autobusu, całkiem niezłej klasy, klimatyzacja jest, w miarę czysto... Tym razem plecaki już mieszczą się do bagażnika, więc mam więcej miejsca. Jest mi dość wygodnie i myślę sobie, że jest to najbardziej cywilizowany autobus, w jakim do tej pory byłam! Zatrzymujemy się w punkcie serwisowym, gdzie są "restauracje". Postanawiam zaryzykować zjedzenie lokalnego "czegoś" w rodzaju wielkiego pieroga z ostrym sosem (który bardziej przypomina zupę pomidorową, która opryskuje mnie jak tylko biorę to to do ręki). Obsługuje nas jakieś 7 osób, przy czym wszyscy stoją nad nami i patrzą jak jemy i pytają czy dobre. Staramy się także kupić ciastka na drogę, ale pan w sklepie jest tak zachwycony widokiem białych ludzi, że zaprasza nas za ladę, wyciąga komórkę i zaczyna nam robić zdjęcia, po czym daje komórkę D., obejmuje mnie swoją brudną łapą, przytula się do mnie i chce zdjęcie ze mną zdjęcie! Po sesji w końcu udaje nam się kupić ciastka i wracamy do autokaru.

Po 3 godzinach budzę się, bo jest mi straszliwie gorąco. Powietrze z nawiewu leci bardzo słabiutko... aż w końcu przestaje w ogóle. Jest 1 w nocy, gdy kończy mi się cierpliwość, więc idę do kierowcy dowiedzieć się co się stało z klimatyzacją. Nie ma! Popsuła się i nie ma... ale mogę sobie usiąść w otwartych drzwiach skaczącego po wybojach autobusu, to będzie mi lepiej. Wściekam się i wracam na miejsce, po drodze pociesza mnie jakiś pan mówiąc, że jemu też gorąco i że klimatyzacji nie ma! Po 2 godzinach jazdy w saunie (okna w klimatyzowanych autobusach się nie otwierają, więc było gorzej niż w ostatnim nieklimatyzowanym sleeperze), zatrzymujemy się w kolejnym punkcie serwisowym... Wysiadając nabijam sobie siniaka na pół nogi i tym razem najwyraźniej wyglądam na średnio przyjaźnie nastawioną do otoczenia, bo nikt nie próbuje nawet słowem się odzywać. Po chwili przybiega kierowca i mówi, że zmieniamy autokar! ...Znaczy przesiadamy się do tego samego, w którym rozpoczęliśmy podróż, który miał do Udaipuru nie jechać, ale teraz już jedzie! Autokar jest załadowany po brzegi bagażami i znów każą nam wziąć plecaki do środka. Okazuje się, że jest więcej ludzi niż miejsc, więc upychają po 2 osoby na jedno łóżko!! I tak nie mam już swojej przestrzeni... do rana ciśniemy się z D. na jednoosobowym łóżku z całym bagażem i przeklinamy autobus i wszystkich wokół. Przynajmniej jest klimatyzacja... (tym razem chcą nas zamrozić, ale na szczęście mam śpiwór). Ok 9 rano (w Udaipurze wg informacji na stronie mieliśmy być o 8.30) rozluźnia się, bo krzykacze z nadmiarem bagażu wysiadają. Znów mam swoje łóżko i wreszcie na chwilę udaje mi się zasnąć. Ok. 12 zatrzymujemy się, więc wstaję myśląc, że może już dojechaliśmy albo że przynajmniej znowu zatrzymaliśmy się w punkcie serwisowym, bo strasznie chce mi się siku. Nie tylko mi, więc owszem, jest to przystanek na siku, tyle, że na środku pola. Wszyscy mi kibicują i mówią, że no idź, czemu nie chcesz, przecież wszyscy sikają na środku (wszyscy są facetami, ew. kobietami w sari, więc im jakoś się udaje). Mówię, że jednak mi się odechciało i wracam na miejsce. Widząc, że wreszcie się obudziłam mój sąsiad z górnego łóżka postanawia mnie pozabawiać rozmową i udaje mu się na tyle, że w końcu poddaję się i myślę, że wyśpię się później. D. się budzi i w końcu we 3 zaczynamy grać w karty. I nadaj jedziemy... i jedziemy...

O 15, czyli po 22,5 godz. drogi i 6,5 godz. opóźnienia nareszcie docieramy na miejsce! Przystanek jest pod siedzibą firmy przewozowej (gdyby ktoś po przeczytaniu mojej relacji nadal miał ochotę skorzystać z usług owej firmy nazywa się ona Shrinath Travels), więc idę do biura powiedzieć im jakie mam zdanie na ich temat i pytam gdzie mam złożyć reklamację. Patrzą na mnie jak na wariatkę i mówią, że przecież o co w ogóle chodzi... mój sąsiad z górnego łóżka idzie mi pomóc (nie żeby sam chciał się kłócić, też patrzy na mnie jakbym postradała wszystkie rozumy...), rozmawia z nimi w lokalnym języku i w końcu przekonuje mnie, że nic nie wskóram i że jedyne co mogę zrobić to iść do hotelu wreszcie się wyspać... OK myślę... Napiszę maila do centrali... (pewnie mnie zignorują, ale przynajmniej będzie mi na duchu lżej... ;))

Docieramy do hotelu, który na szczęście okazuje się cywilizowany i nawet nie trzeba się kłócić o wi-fi. Jest i działa mimo że nie sezon i że monsun... Przyjemna temperatura, trochę pada... ale jest mi wszystko jedno, bo nareszcie mam prysznic i łóżko, które nie rusza się i nie podskakuje!

Gdy już trochę doszliśmy do siebie, wybraliśmy się na wieczorne zwiedzanie okolicy. Udaipur jest inny niż wszystkie miasta, w których do tej pory byliśmy. Trochę jak z bajki... mnóstwo wąskich krętych uliczek i pracowni artystycznych. A główną atrakcją jest pałac położony nad jeziorem, zobaczenie którego warte było wszystkich męk! Pięknie oświetlony, niesamowicie położony... Chyba najpiękniejsza budowla jaką do tej pory w Indiach widziałam... Kilka godzin temu przeklinałam Indie i gotowa byłam kupić bilet powrotny do domu nawet na jutro, a teraz.. Teraz siedząc na tarasie, pijąc cywilizowaną herbatę z cywilizowanej importowanej z Europy torebki, myślę, że zostało już tylko nieco ponad 3 tygodnie i wcale nie chce mi się wracać!





2 komentarze:

  1. wiesz gosiu, jest wielu ludzi (including myself) ktozy duzo by oddali za mozliwosc wycieczki w twoim stylu... moze powinnas bardziej docenic czas spedzany posrod innej cywilizacji i przede wszystkim troche mniej narzekac... tak czy inaczej zycze powodzenia! ;) ps. przed nastepnymi wycieczkami polecam troche poczytac... w przewodnikach czesto ostrzegaja przed 'inconvenient public transport' ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. haha ale mi sie jak najbardziej tu podoba, inconvenient public transport jest czescia zabawy, a moje doswiadczenia opisuje zeby podzielic sie z innymi.. co do 'troche poczytac' to nie wiesz ile i co czytalam wiec shut up ;p ..a ze sa ludzie, ktorzy wiele by dali za mozliwosc wycieczki w tym stylu? no oczywiscie, nic prostszego - kupujesz bilet i lecisz (ktory nawet nie jest szczegolnie drogi ani niedostepny). wystarczy troche odwagi i gotowosc do poswiecen ;)

    OdpowiedzUsuń