wtorek, 26 lipca 2011

Myśli kilka...

Nie mogę się rozstać ze swoim blogiem. Pisałam prawie codziennie i teraz mi tego brakuje, tak samo jak zdezorganizowanej indyjskiej organizacji, kolorów, choasu, hałasu, krów ;) i niekończących się przygód. W związku z tym podzielę się z Wami kilkoma jeszcze obserwacjami, które poczyniłam i nawet zapisałam sobie w notesiku, ale nie miałam chyba okazji w żadnym poście ich opublikować.

1. Jeśli w Indiach chce Ci się spać, możesz się położyć gdziekolwiek :) Ludzie śpią w najróżniejszych miejscach (część pewnie dlatego, że nie ma wyboru...) - na chodniku, na ladach sklepowych, na ławkach na stacji kolejowej...

2. Większość Europejczyków (a na pewno żeńska część) chciałaby być bardziej brązowa niż jest, a w Indiach im człowiek bielszy tym ma wyższy status społeczny, w związku z czym wszyscy zazdroszczą nam jasnej karnacji. Kupując jakikolwiek kosmetyk do pielęgnacji twarzy lub ciała trzeba uważać, bo większość z nich jest wybielająca! :)

3. Publiczne dłubanie w nosie, plucie, bekanie, puszczanie bąków i sikanie na każdy murek są w Indiach społecznie akceptowane i jak najbardziej dopuszczalne... (Co niekoniecznie umilało mi np. podróże pociągiem).

4. Mowa ciała i język gestów różnią się od powszechnie rozumianych w Europie. Pytam raz panią w autobusie, czy powie mi gdzie mam wysiąść, a ona na to kręci głową tak jak my na 'nie' tylko trochę w innej płaszczyźnie (dla zobrazowania możecie zobaczyć sobie filmik tutaj: The Indian head bob :)). Ruch ten w większości wypadków oznacza zgodę lub 'tak', ale czasem może też znaczyć 'może', 'nie wiem' albo 'nie'... i jest bardzo zaraźliwy! Przez miesiąc też tak machałam głową ;)

5. Publiczne okazywanie sobie uczuć jest w Indiach niedopuszczalne, chyba, że wśród mężczyzn. Często widzi się chłopaków trzymających się za ręce, opierających sobie głowę na ramieniu, trzymających jeden drugiego podczas rozmowy za kolano... :) I nie, nic z tych rzeczy, są heteroseksualni. Tak po prostu zachowują się przyjaciele.

6. Pojęcie prywatności w Indiach nie istnieje. Na każdym kroku jesteś obserwowany. Często ludzie podchodzą bardzo blisko i po prostu otwarcie się gapią. Czasem, gdy zatrzymywaliśmy się na nocleg u rodzin, bywało, że nie odstępowali nas przez cały dzień na krok, a szczególnie wnikliwie obserwowali mnie, gdy starałam się znaleźć coś w plecaku, co wymagała wyjęcia z niego kilku, czasem osobistych, rzeczy :)

7. Każdy prawdziwy facet MUSI mieć wąsy. W związku z czym 90% męskiej populacji takowe posiada, szczególnie jeśli sprawują jakąś ważną funkcję, jak np. policjant czy żołnierz.

8. Biurokracja i formalności zajmują bardzo dużo czasu. W każdym hotelu trzeba wypełnić długi formularz żeby się zameldować, a w Darjeeling nawet potrzebne są do tego celu dwa zdjęcia legitymacyjne! W kawiarenkach internetowych często wymagają kopii paszpotu, nawet jeśli chce się skorzystać z komputera tylko na chwilę.

Na koniec jedno z moich ulubionych zdjęć z wycieczki...

Możliwe, że niedługo podzielę się z Wami czymś jeszcze :)

piątek, 22 lipca 2011

Indie w obiektywie

Indie są idealnym krajem dla fotografa. Setki tematów, tysiące kolorów... i ludzie. Ludzie z niesamowitymi oczami, w których odbija się cały ich świat. Uwielbiam fotografować ludzi.

Przez całe dwa miesiące z aparatem rozstałam się tylko dwa razy, gdy przewidywałam, że impreza, na którą właśnie się wybierałam będzie na tyle dzika, że sprzęty elektorniczne mogą ucierpieć... ;)

Z moich tysięcy zdjęć wybrałam 600 z hakiem :) Na razie jest to album ogólny, tzn. wrzuciłam tam wszystko. Niedługo, jak dostanę natchnienia możliwe, że stworzę albumy tematyczne. Pierwszy z nich będzie właśnie dotyczył ludzi.

Zdjęcia możecie podziwiać na mojej picasie: BEST OF INDIA

Moje podróżnicze robaki na widok zdjęć, mimo że sama je zrobiłam i widziałam po kilkanaście razy, zaczynają niebezpiecznie się kręcić! ;)

poniedziałek, 18 lipca 2011

Wszystko, co dobre szybko się kończy...

Wróciłam. Wczoraj śniło mi się, że ktoś mnie gdzieś woła i zachęca do czegoś. We śnie intuicyjnie staram się ocenić intencje mojego rozmówcy i zastanawiam się, gdzie jest haczyk. Po chwili przypominam sobie, że już jestem w Polsce, w domu i już nie muszę być aż tak czujna... :) Dzisiaj już nikt mnie nie "prześladował" we śnie, ale obudziłam się zupełnie nie wiedząc gdzie jestem. Mój mózg chyba jeszcze nie wrócił do rzeczywistości :) ... Pod prysznicem regularnie zaskakuje mnie ciepła woda, a pisząc bloga co chwile klikam "zapisz" w obawie, że za chwilę skończy się prąd ;)

Dwa miesiące minęły błyskawicznie. Obyło się bez żadnych większych problemów zdrowotnych, nie było sytuacji awaryjnych, nic nie zgubiliśmy i niczego nam nie ukradli ;) Przywiozłam pół plecaka prezentów, 60GB zdjęć i niezliczoną ilość wspomnień. Oto jak przebiegała trasa wycieczki:

23.05 Delhi
24.05 pociąg: Delhi -> Jaipur; Jaipur (Shrestha)
25.05 Jaipur (Shrestha)
26.05 Jaipur
27.05 Jaipur
28.05 Jaipur -> Agra (AMAN Tours); Fatehpur Sikri
29.05 Agra, Taj Mahal; Agra -> Jaipur (AMAN Tours)
30.05 pociąg: Jaipur -> Bangalore (19.40)
31.05 pociąg (41 godz!!!)
01.06 przyjazd do Bangalore (12.55)
02.06 Bangalore
03.06 Bangalore; autobus: Bangalore -> Trivandrum (21.00)
04.06 przyjazd do Trivandrum (10.00)
05.06 autobus: Trivandrum -> Kovalam
06.06 Kovalam
07.06 autobus: Kovalam -> Kanyakumari -> Kovalam
08.06 autobus: Kovalam -> Varkala
09.06 Varkala
10.06 autobus: Varkala -> Allapuzha
11.06 autobus: Allapuzha -> Fort Cochi
12.06 autobus: Fort Cochi -> Centrum Szkolenia Słoni Kodonad -> Fort Cochi
13.06 Fort Cochi - dzień na planie filmowym :D
14.06 autobus: Fort Cochi -> Mangalore (nocny autobus)
15.06 przyjazd do Mangalore; pociąg: Mangalore - Madgoan; taxi: Madgoan - Calangute
16.06 taxi: Calagute -> Anjuna
17.06 Anjuna
18.06 autobus: Anjuna - Bombaj (19.30)
19.06 przyjazd do Bombaju (12.00)
20.06 Bombaj
21.06 Bombaj
22.06 autobus: Bombaj -> Udaipur (16.00)
23.06 przyjazd do Udaipuru (15.00)
24.06 Udaipur
25.06 Udaipur
26.06 autobus: Udaipur -> Jodhpur (8.00 - 15.00)
27.06 Jodhpur
28.06 pociaąg: Jodhpur -> Jaipur; Shrestha
29.06 Jaipur - Shrestha
30.06 przelot: Jaipur -> Bagdogra; taxi: Bagdogra -> Siliguri; jeep: Siliguri -> Darjeeling
01.07 Darjeeling
02.07 Darjeeling
03.07 Darjeeling
04.07 Darjeeling
05.07 Darjeeling
06.07 Darjeeling
07.07 Darjeeling
08.07 pociąg: Darjeeling -> Varanasi (12.15)
09.07 przyjazd do Varanasi (1.30 w nocy)
10.07 Varanasi
11.07 pociąg: Varanasi - Khajuraho (18.05)
12.07 przyjazd do Khajuraho (7.30)
13.07 pociąg: Khajuraho -> Delhi (18.15)
14.07 przyjazd do Delhi (7.30)
15.07 Delhi
16.07 przelot: Delhi -> Moskwa -> Warszawa

Zdjęcia pojawią się na mojej picasie jak tylko będę miała odrobinę natchnienia :)

Cóż poza tym... SZUKAM PRACY! ;)

czwartek, 14 lipca 2011

Ostatni przystanek: Delhi

Pociąg z Khajuraho do Delhi był dopiero o 18.15, więc mieliśmy cały dzień na zobaczenie tego, czego jeszcze nie zobaczyliśmy w Khajuraho. Upał był niesamowity, ale postanowiliśmy, że jeszcze jakoś wytrzymamy i wybraliśmy się na wycieczkę rikszą do wschodnich i południowych świątyń. Szczerze mówiąc, po obejrzeniu głównej atrakcji miasteczka - kompleksu świątyń zachodnich - wyżej wymienione nie robią zbyt dużego wrażenia, ale i tak zawsze przyjemniej coś nowego zobaczyć niż desperacko czekać na pociąg w hotelu ;).

Pociąg był cywilizowany, tzn. czysty i prawie pusty, więc noc minęła nam w miarę szybko. Do Delhi mieliśmy dotrzeć o 5.30, ale znów byliśmy na miejscu dwie godziny później, z czego nawet byłam zadowolona, bo mogłam trochę dłużej pospać ;) Budżet pozwolił nam na koniec na trochę lepszy hotel niż zwykle, w związku z czym przyzwyczajamy się do cywilizacji w klimatyzowanym pokoju z wi-fi, śniadaniem i kolacją w cenie :)

Delhi po dwóch miesiącach pobytu w Indiach robi całkiem inne wrażenie niż na samym początku. Chyba nawet mi się tu podoba :) Jest czysto (no chyba, że mój czujnik wyznaczający standardy czystości się popsuł... w domu będę jadła z podłogi! ;)), zielono, ruch uliczny wcale nie jest taki dziki i nawet bez większych problemów udaje nam się przejść przez ulicę. Gdy dwa miesiące temu wylądowaliśmy w Delhi baliśmy się trochę tego, co przed nami... o Indiach mieliśmy pojęcie takie, jak przeciętny europejczyk (tzn. bardzo błędne) i byliśmy onieśmieleni tłumami chcącymi nam coś sprzedać, podwieźć, itp. Dziś pewnie idę przed siebie, wchodzę do sklepów, jeśli mam ochotę, targuję się, jeśli mi się coś podoba... W Indiach trzeba być pewnym siebie i nie dać sobie "w kaszę dmuchać". Jeśli ty się nie wepchasz, ktoś inny wepcha się przed ciebie... Jeśli nie wymusisz pierwszeństwa, nigdy nie przejdziesz przez ulicę :) W sklepach najlepiej mieć w głowie z góry ustaloną cenę jaką jesteśmy za daną rzecz gotowi zapłacić (moje kalkulacje zwykle opierały się na polskich cenach minus średnio 50%) i upierać się przy swoim... W większości wypadków stawało na moim, chyba, że cena, którą byłam gotowa zapłacić była faktycznie za niska, wtedy sprzedawca nie dawał się przekonać i transakcja zazwyczaj nie dochodziła do skutku...

To już koniec naszej wyprawy... :( Jutro w nocy mamy lot powrotny. Z jednej strony chce mi się do domu, do czystego łóżka i czystej łazienki... Z drugiej... wiele bym dała, żeby móc tu zostać jeszcze troszkę dłużej. Mimo że nie wszystko w 100% mi się w Indiach podobało, była to zdecydowanie wycieczka warta każdego grosza, każdej nieprzespanej nocy i każdego siniaka ;) Jest to kraj tysiąca sprzeczności, wzbudzający tyle emocji i dostarczający tyle wrażeń, że nie wiem jak uda mi się powrót do szarej, mało ekscytującej rzeczywistości...

Wyprawa dobiegła końca, ale jeszcze kilka postów na moim blogu się pojawi. Będzie podsumowanie wycieczki, trasa, spostrzeżenia i informacje praktyczne, więc nie przestawajcie mnie odwiedzać :)

wtorek, 12 lipca 2011

Khajuraho

Po 11 godzinach snu i kilku godzinach siedzenia w restauracji hotelu Alka (najlepsza jaką znaleźliśmy w Varanasi, a byliśmy w wielu ;)) nareszcie nastała pora opuszczenia miasta świętego brudu. W pociągu dostaliśmy miejsca w przeciale z pilotem i liderem koreańskiej grupy turystów, która liczyła 32 osoby i zajmowała cały wagon :) Myśleliśmy, że jako, że byli to sami faceci, to będzie głośno i nie da się spać, a oni grzecznie najpierw podzielili się z nami swoją kolacją w postaci baaaardzo dobrego sushi i smażonych kawałków kurczaka, a potem poszli spać i nawet nie chrapali :) Tak więc wyspałam się, pociąg był 3 godziny spóźniony, ale było to nawet nam na rękę, bo zamiast o 5 rano, przyjechał o 8, więc można już było pomyśleć o podniesieniu się z "łóżka".

Khajuraho zaskoczyło nas bardzo szerokimi i bardzo czystymi ulicami, wokół których rozciągają się zielone łąki, na których pasą się wesołe czyste krowy (w przeciewieńswie do tych, żywiących się torebkami plastykowymi i śmieciami na ulicach większości miast). Po Varanasi czujemy się tu prawie jak w Europie. No, może nie licząc tego, że jako, że jest to miejsce często odwiedzane przez turystów z powodu kompleksu pięknie rzeźbionych, pochodzących z IX-XI w świątyń znajdujących się na liście UNSECO, jest tu pełno naciągaczy i co chwilę ktoś chce nam coś sprzedać. Nie szkodzi, jesteśmy już odporni :)

Odwiedziliśmy świątynie, obfotografowałam je z każdej strony... Piękne rzeźby, zdecydowanie jest to jedno z najpiękniejszych miejsc w Indiach :) Słońce sobie o nas przypomniało i znów wyglądamy jak raczki. Po świątyniach poszliśmy na wodę z cytryną (moje najnowsze odkrycie :)) do restauracji, gdzie jeden ze stolików znajduje się na drzewie :) Kelner był bardzo rozmowny i opowiedział nam co jeszcze można porobić w okolicy i tak następnym punktem dnia był wodospad, przy którym miały być krokodyle. Miały, ale nie było :( Przewodnik powiedział, że w czasie monsunu krokodyle siedzą w dole rzeki, a teraz droga tam jest zamknęta i zobaczyć je można będzie dopiero w grudniu. Buuu... a już myślałam, że wreszcie zobacze krokodyla! Po powrocie obstawiliśmy pana z restauracji za kłamanie - udawał, że nie wiedział, ale podejrzewam, że wiedział... Jak zwykle chodziło o to, że dostał prowizję, od kierowcy rikszy, który nas tam zawiózł za polecenie nas. Pan też chciał jakiś napiwek za to, że pomógł nam zorganizować wycieczkę do wodospadów, ale powiedzieliśmy mu, że za kłamanie nie ma napiwków. Zaprosił nas na wieczorną herbatę w ramach przeprosin, ale chyba nie skorzystamy. Kto wie, na co jeszcze będzie nas chciał naciągnąć. I jak tu komukolwiek w Indiach (nie licząc bezinteresownych w wiekszości CouchSurferów) zaufać...

Tak czy inaczej, jest tu o wiele przyjemniej niż w Varanasi. Hotel (Surya Hotel) też jest o wiele bardziej do zaakceptowania, czysty i ma nawet balkon, z którego można wyjść do ogrodu. I znaleźliśmy nawet włoską restaurację (Bella Italia) z najlepszym spagetti w całych Indiach (wygląda na to, że ostatnio zajmujemy się głównie jedzeniem ;) To chyba przez ten prawie tydzień ograniczonego jedzenia lub niejedzenia z powodu rewolucji żołądkowych).

Jutro o 18 wsiadamy w kolejny, już ostatni pociąg - do Delhi.


sobota, 9 lipca 2011

Święte miasto Varanasi

Pociąg z Darjeeling do Varanasi, nie licząc szczura, który przez pół nocy ukrywał się miedzy naszymi plecakami, był całkiem przyjemny. Z jakiegoś powodu nawet jedzenie było w nim za darmo, w dodatku całkiem dobre (czego nie można powiedzieć o jedzeniu w innych pociągach). O 1.30 w nocy wysiedliśmy w Varanasi. Tego, że jest to miejsce inne niż wszystko, co już widzieliśmy mogliśmy się tylko domyślać po tym co zobaczyliśmy już na dworcu: setki ludzi śpiących na ziemi, w brudzie, kurzu, smrodzie i niesamowitym upale (w środku nocy). Uzgodniliśmy z hotelem, że odbiorą nas ze stacji, jedyne, co mieliśmy zrobić, to zadzwonić do nich jak przyjedziemy. Zadzwoniliśmy. Hotel znajduje się 3km od dworca. Jak myślicie, ile czasu może zająć przejechanie 3km? ......... 2 godziny później, po 10 telefonach, w momencie, gdy wściekła szukałam już w przewodniku innego miejsca do zatrzymania się, pojawił się łaskawie pan z naszego hotelu. Podobno na początku kto inny został wysłany, żeby nas odebrać, ale przypadkiem pojechał na stację do oddalonego o 18km od Varanasi Muhgul Sarai.

Pan zawiózł nas do hotelu, który po nieprzespanej nocy o 4 rano wydawał nam się tak obrzydliwy, że żeby nie to, że pora była nienajlepsza na szukanie innego miejsca, od razu obrócilibyśmy się na pięcie i wyszli. Rano postanowiliśmy dać im szansę i poszliśmy restauracji należącej do hotelu, znajdującej się na dachu (z niezłym widokiem). Mimo że byliśmy jedynymi klientami zrobienie tostów i usmażenie jajka zajęło im mniej więcej godzinę, a kawę dostaliśmy 10 minut po tym jak skończyliśmy jeść. W między czasie co chwilę dzwonił restauracyjny telefon, którego nikt nie odbierał, a który miał tak denerwujący dźwięk, że w końcu podeszłam do niego i rzuciłam słuchawką (i dopiero wtedy stojący w kącie panowie raczyli zauważyć, że chyba nas to denerwuje). W drodze powrotnej do pokoju spotkaliśmy managera hotelu, który rozwalony na kanapie w samych bokserkach zapytał nas jak nam się podoba... Jak mu powiedziałam, że jest to najgorszy hotel w całych Indiach, itp. okazało się, że pan przestał rozumieć po angielsku :) ... Zaczęliśmy myśleć o zmianie miejsca, ale zważając na to, że mieliśmy tu zostać tylko dwie noce (i że jest darmowe wi-fi) na wszelki wypadek (gdybyśmy nie znaleźli nic lepszego) zmusiliśmy ich do posprzątania łazienki, która była tak obrzydliwa, że zbierało mnie na wymioty na sam widok. Poszliśmy do hotelu naszej znajomej, którą spotkaliśmy już wcześniej w Jodhpurze (przypadkiem okazało się, że znów jesteśmy w tym samym miejscu :)) zbadać stan pokoi, ale jako, że były mniej więcej tak samo "czyste" postanowiliśmy, że jakoś wytrzymamy w naszym obrzydliwym hoteliku do samego końca... (Ganga Fuji Home, gdyby ktoś miał przyjemność zawitania do Varanasi, NIE polecam).

Varanasi zostało założone ok. 3000 lat temu i jest to jedno z najstarszych nieprzerwanie zamieszkałych miast świata. Jest to święte miejsce wyznawców Hinduizmu, którzy masowo pielgrzymują tutaj, aby zmyć swoje grzechy w świętej rzece Ganges. Wielu ludzi przybywa tu, aby umrzeć, bo wierzy się, że stąd ducha idzie prosto do nieba. Większość "atrakcji" w postaci ghatów (nadbrzeżnych schodków) ciągnie się wzdłuż rzeki. Kilka razy dziennie można zobaczyć procesję niosącą na bambusowych noszach ciało, które następnie palone jest nad brzegiem rzeki (szczęśliwie są w tym celu wyznaczone dwa miejsca, więc kto nie ma ochoty oglądać palących się zwłok, może je ominąć). Prochy są wrzucane do Gangesu... Wieczorem nad brzegiem rzeki wierni zbierają się na masową modlitwę, której towarzyszy bicie bębenka, trąbka, klaskanie i śpiewy, co jak na moje ucho brzmiało jak jeden wielki hałas. Modlitwie towarzyszą kąpiele i picie świętej wody z Gangesu...

Poza obejrzeniem wieczornej ceremonii będąc w Varanasi koniecznie trzeba udać się na rejs łódką po Gangesie, najlepiej o wschodzie słońca. Tak więc, razem z czterema innymi poszukiwaczami przygód, których spotkaliśmy dnia poprzedniego, o 5 rano zjawiliśmy się nad brzegiem Gangesu. Mając nadzieję, że nie dotknie nas ani kropla tej świętej wody wsiedliśmy na łódkę i po kilkunastu minutach kłótni ze sternikami, odnośnie tego, w którą stronę chcemy płynąć (panowie chcieli nas zabrać w dół rzeki z prądem, gdzie nic nie ma, ale wiosłuje się łatwiej) wyruszyliśmy w rejs. Przez godzinę oglądaliśmy budzące się do życia miasto, ludzi kąpiących się w rzece i robiących pranie. Wschodzące słońce pięknie oświetlało lekko różowawe budynki... a w rzece płynęło sobie ciało... brrr... szczęśliwie opakowane w bambusa i przykryte. Hindusi kremują większość zmarłych, ale istnieje pięć wypadków, w których ludzie nie są kremowani, tylko wrzucani do rzeki. Są to trędowaci, ugryzieni przez kobrę, sadhu (coś w rodzaju mnicha-pustelnika-mędrca), dzieci i kobiety w ciąży.

Po rejsie, siedząc w restauracji hotelu naszych nowych znajomych (która jest o wiele przyjemniejsza niż nasza, mimo, że obsługa ma takie same żółwie tempo) wymienialiśmy się wrażeniami i zastanawialiśmy się jak się najszybciej stąd wydostać... Moje odczucia odnośnie świętego miasta (święta woda szczęśliwie mnie nie dotknęła!) są mieszane, ale raczej nie mam zamiaru nigdy w życiu tu wrócić. Zdecydowanie jest to miejsce, którego nie można nie odwiedzić będąc w Indiach, dla samego doświadczenia jego inności. Jest to miejsce odpowiadające europejskim wyobrażeniom odnośnie Indii: brud, smród i malaria. Rejs łódką był warty wstania o 4 rano, ale poza tym jest to najbardziej obrzydliwe, najbrudniejsze miasto w całych Indiach, labirynt wąskich uliczek, którymi przepychają się wielkie grube brudne krowy, obskubane psy, motory, procesje ze zmarłymi i mnóstwo ludzi. Wszędzie leżą krowie placki, ludzkie odchody, zdechłe szczury, sterty śmieci i latają chmary much. Na nosie polecam przypiąć sobie spinacz.

Bilet na pociąg mamy dopiero na jutro wieczorem, ale będziemy próbować wydostać się stąd już dziś, bo co mieliśmy zobaczyć, zobaczyliśmy... Pewnie jak zwykle się nie uda, więc chyba będę musiała zahibernować się w jakiejś w miarę znośniej restauracji i tam spędzić resztę mojego czasu w świętym mieście :)


piątek, 8 lipca 2011

Darjeeling: Trzecia najwyższa góra świata

Coś chciało żebym zobaczyła góry! Obudziłam się o 4 rano i nie mogłam spać. Zaczęło się robić widno... wyjrzałam przez okno, a tam słońce wyłania się zza szczytów! Podniosłam alarm, złapałam aparat i pobiegłam na zewnątrz robić zdjęcia. Nad Darjeeling nadal wisiała chmura, w związku z czym chronić od deszczu i siebie, i aparat, ale za to w oddali, nad szczytami, których dawno nikt nie widział świeciło słońce :) I w końcu udało się, zobaczyłam Khangchendzongę, trzecią najwyższą górę świata o wysokości 8586m n.p.m.!

---
(Teraz jesteśmy już w Varanassi, świętym mieście Indii ze świętą (i niesamowicie brudną) rzeką Ganges. Chwilowo nie mam czasu napisać nowej notki, w związku wrażeniami na temat podróży pociągiem z Darjeeling i samym mieście podzielę się z Wami niedługo... :)

czwartek, 7 lipca 2011

Darjeeling: Szczęśliwa Dolina, morze parasolek i mikro ptaszki :)

Darjeeling, dzień siódmy. Podoga bez zmian... Dziś mi się tu podoba :)

Po imbirowo-midowo-cytrynowej herbatce przymienionej przez Sonam do łóżka poczułam przypływ energii i chęć maksymalnego wykorzystania mojego ostatniego dnia w Darjeeling. Pierwszym punktem była restauracja, w której rozumieją co to znaczy rosół z makaronem, bez kapusty, marchewki, ochłapków kurczakowych, itd. Po dwóch dniach niejedzenia (z powodów sensacji żołądkowych) zupa ciężko przechodziła mi przez gardło, ale za to wpadłam na genialny pomysł fotograficzny :) Z miejsca, w którym siedziałam był idealny widok na ulicę pełną przechodniów... i kolorowych parasolek. Dopiero dzisiaj zauważyłam jak piękne są niektóre parasolki - ile mają kolorów i wzorów! :) Tak więc spędziłam chyba z godzinę robiąc zdjęcia, a rezultaty możecie zobaczyć poniżej.

Kolejnym punktem była plantacja herbaty Happy Valley Tea Estate. Szczęśliwa Dolina, jak sama nazwa wskazuje, leży w dolinie, tak więc musieliśmy zejść z naszych 2140 m sporo w dół (bo błocie i kamieniach nie było łatwo, ale obyło się bez lądowania :)). Po drodze D. wypatrzył na drzewie 5 centymetrowe na oko ptaszki, które miały długie dzióbki i jak kolibry zbierały nektar z kwiatków! Kolibrami chyba raczej nie były, ale były tak zajmujące, że spędziłam kilkanaście minut stojąc w deszczu i obserwując je z wielkim uśmiechem na twarzy (wielu przechodniów się pewnie zastanawiało co takiego szczególnego widzę w tym drzewie :)).

Zastanawialiście się kiedyś jaki proces przechodzi herbata zanim trafi do naszego kubka? Albo w ogóle jak rośnie? :) No więc rośnie na krzaczkach, które wyglądają jak mały żywopłot! Listki są ręcznie zbierane do ogromnych koszy, które każdy ze zbieraczy ma na plecach i zanoszone do "fabryki". W fabryce najpierw jest proces nawadniania listków trwający kilkanaście godzin, potem następna maszyna zwija listki, co trwa 2 godz., potem listki są suszone, a następnie sortowane. Maszyna sortująca wygląda jak ogromne sito i ma kilka poziomów. Na samej górze zostają najlepsze listki, które eksportowane są głównie do Niemiec, Finlandii i Japonii, a także do londyńskiego Harods. Im niższy poziom tym mniejsze i gorsze liski, a na samym dole zostają "śmieci", które sama widziałam jak pan zamiata miotłą do worka :) Te śmieci w dalszym ciągu są herbatą i podejrzewam, że to właśnie one trafiają do torebek. Od dzisiaj piję tyko herbatę z listków :)

Po odwiedzeniu fabryki przeszliśmy się po plantacji, a następnie zaszliśmy do małego domku - kawiarni, w której można było wypić szczęśliwą herbatę ze szczęśliwych (najlepszych!) listków :) Pani pokazała nam różne rodzaje herbaty, wytłumaczyła jak się je rozpoznaje, a potem pokazała jak się parzy. Szczęśliwe listki parzy się tylko 5 SEKUND!!! (Też nie mogłam uwierzyć). Gotuje się w garnku wodę, wrzuca herbatę, liczy do pięciu, przelewa przez sitko i gotowe! Te same listki można użyć trzy razy. Szczęśliwa herbata była tak dobra, że oczywiście nie mogliśmy się powstrzymać i kupiliśmy jej troszkę, mimo że już absolutnie nic nie mieści nam się w plecakach... :)

Droga powrotna wiodła niestety pod górę, ale było łatwiej niż się spodziewałam, a do tego spotkaliśmy rodzinkę małp z maciupkimi małpeczkami :D Tata małpa obserwował mnie uważnie i odganiał (tzn. przybierał pozycję gotową do ataku) jak tylko zbyt blisko podchodziłam do maluchów, ale i tak udało mi się zrobić kilka zdjęć :)

Wieczorem Sonam przygotowała nam kolację niespodziankę. Warzywka i pieczone ziemniaczki ze specjalnymi przyprawami, które mają dobrze podziałać na mój biedny brzuszek :) Dostaliśmy też ryżowe wino własnej domowej produkcji (o wiele lepsze niż japońskie ryżowe sake)... Jutro rano wskakujemy w jeepa i zjeżdżamy na dół, aby złapać pociąg do Varanassi :) Ciągle pada, otruli mnie i gór nie zobaczyłam, ale trochę będzie mi szkoda opuścić krainę najzieleńszej zieloności... Wrócę któregoś roku w październiku :)


wtorek, 5 lipca 2011

Darjeeling: ratunkuuu! ;)

Darjeejing, dzień piąty. Ciągle leje. Jestem przemoczona, zmarznięta i znudzona (patrzenie na deszcz i picie herbaty po pięcu dniach przestaje być zabawne...). Dlaczego jeszcze tu jestem? Otóż wydostanie się z Darjeeling nie jest takie proste. Przez dwa dni próbowaliśmy zdobyć bilety na pociąg do Varanassi, następnie na pociąg dokądkolwiek, aż ostatecznie uciekliśmy się do pomocy pana z zaprzyjaźnionej kafejki internetowej, który obiecał poprzez osoby trzecie pomóc. I wreszcie się udało. Mamy bilety, ale musieliśmy zapłacić po ponad 2000IRN (120zl)/os., bo są to bilety do samego Delhi, na pociąg jadący przez Varanassi. Biletów na ten sam pociąg do Varanassi kupić się nie dało, do Delhi tak. Nie pytajcie dlaczego :) Pociąg przyjeżdża do Varanassi o 1.30 w nocy, co życia nam nie ułatwi, a do tego jest dopiero w PIĄTEK, co oznacza, że mamy jeszcze 2,5 dnia...

Gdy już się pogodziłam z tym, że zbyt szybko się stąd nie wydostanę, postanowiłam poszukać sobie jakiejś rozrywki. Szczęśliwie pani, u której mieszkamy zlitowała się nad nami i widząc moje mokre sandały, trampki, skarpetki i pranie porozwieszane po całym domu i od trzech dni nie mające najmniejszego zamiaru wyschnąć, przyniosła nam palnik i sama ułożyła wokół niego wszystkie mokre rzeczy. Tak więc moją pierwszą rozrywką było pomaganie skarpetkom schnąć, a przy okazji ogrzewanie rąk i suszenie włosów ;)

Zabawy z laptopem i edycja zdjęć, którymi zajęłam się w następnej kolejności szybko zostały mi uniemożliwione z powodu braku prądu. Jednak chyba jestem uzależniona od komputera i od internetu ;) Pozostała mi komórka z mp3, szczęśliwie naładowana, ale niestety nie wykształciłam jeszcze bardzo powszechnej w Indiach umiejętności leżenia i patrzenia w sufit, ewentualnie w niebo (nawet z muzyką w uszach), więc postanowiłam wybrać się na sesję zdjęciową pod parasolką (parasolki były naszym pierwszym zakupem w Darjeeling).

Przyjemną stroną Darjeeling jest to, że jak już pisałam, wszyscy mają turystów w nosie i nawet gdy włóczę się sama po bazarach i różnych ciekawych zakątkach, to mam święty spokój. Tak więc obfotografowałam wszystkie okoliczne pająki, zmokłe pieski, konie, kwiatki, przyprawy, skarpetki na straganach... ;) A najbardziej podobał mi się napis na murze nawołujący do utrzymania miasteczka w czystości... i sterta śmieci pod nim :)

Pora chyba na zupę pomidorową i momos (regionalne pierogi z imbirem w środku) :)

niedziela, 3 lipca 2011

Himalajski turysta pod górą kocyków

A już sobie pomyślałam, że Indie obeszły się ze mną bardzo łagodnie... Przez 6 tygodni oprócz jednodniowego bólu głowy z powodu nadmiaru słońca absolutnie nic mi nie było. Żel do dezynfekcji rąk poszedł w zapomnienie... i podstępne żyjątka wreszcie i mnie dopadły. Tak więc ostatnie dwa dni spędziłam w łóżku z prawie 39 stopni gorączki, trząsąc się z zimna pod dwoma kocami i śpiworem. Do końca nie wiadomo czy to sprawa żołądkowa, bo w zasadzie oprócz tego, że boli mnie brzuch to nic innego się nie dzieje, ale po tabletkach na zatrucie trochę mi się poprawiło, więc mam nadzieję, że to nic poważniejszego. Tak przy okazji - w Indiach bardzo ciekawie kupuje się leki. Apteka wygląda zazwyczaj jak każdy inny sklep, czyli mieści się w obdrapanej budzie i wszystko, nawet antybiotyki, sprzedają od ręki, bez recepty. A do tego jak tanio! Flagyl, którym właśnie zwalczam żyjątka w swoim żołądku kosztuje tylko 10IRN (60gr).

Z powodu chwilowej niemocy, a także dlatego, że to już właściwie koniec naszej wycieczki i mamy już dość ciągłego przemieszczania się, Darjeeling będzie miejscem, w którym zatrzymamy się najdłużej. Do tej pory co 2-3 dni zmienialiśmy miejsce pobytu, a tutaj jesteśmy już czwartą noc i na razie się nie wybieramy nigdzie dalej. Nie licząc chmur, które zdaje się, że na stałe postanowiły zawisnąć nad miasteczkiem (niektóre też są w dole pod nami, a inne czasem wlatują nam przez okno do pokoju!) jest to bardzo przyjemne miejsce i postanowiłam, że jeśli teraz nie uda mi się zobaczyć ośmiotysięcznych szczytów, to jeszcze tu wrócę... Podobno najlepsze widoki są w październiku, bo wtedy świeci słońce i jest bardzo dobra widoczność. Tak czy inaczej, nawet pogrążony w chmurach Darjeeling ma swój urok - jest tu zupełnie inaczej niż w całych Indiach. Ludzie wydają się być zajęci sobą, są bardzo bardzo przyjaźni, nikt nas nie zaczepia, na każdym kroku można wypić prawidziwą dobrą herbatę (w przeciwieństwie do całej reszty Indii, gdzie herbatę parzy się w słodkim mleku (w skrócie); wersja z imbirem jest nawet dobra, ale herbatą to trudno nazwać :)). Jest tu pełno bazarów, w większości z ustalonymi z góry cenami, zakon tybetańskich mnichów, buddyjskie świątynie, pagody (budynki piramidki w stylu japońskim) i mnóstwo biednych zmokniętych piesków, które wylegują się w najróżniejszych miejscach - na środku ulicy, na ladach sklepowych... i na dachach domów :)

Pierwszy dzień w Darjeeling spędziliśmy włócząc się leniwie po okolicy, odsypiając pobudkę o 4 rano dnia poprzedniego i relaksując się po podróży. Dobrowolnie nawet weszłam do biura turystycznego zapytać czy nie chcą mnie zabrać na jakiś spacerek po górach (jesteśmy na wysokości 2140m n.p.m. i właściwie samemu nie można prawie nigdzie pójść; potrzebne są specjalne pozwolenia) albo chociaż na rafting (spływ tratwą po górskiej rzece). Gdziekolwiek indziej w Indiach by chcieli i to natychmiast (Good price, madam!), a tutaj pan popatrzył na mnie jak na wariatkę, uśmiechnął się od ucha do ucha i leniwym ruchem wskazał mi ulotkę, na której było napisane, gdzie może mnie zabrać w tych chmurach... do zoo :)

Tak więc następnego dnia udaliśmy się do zoo, ale nie z biurem, bo zoo jest jakieś 30 min spacerku od naszego hotelu, więc spokojnie można się tam udać na własną rękę. Może z powodu deszczu, a może dlatego, że był to już początek moich dolegliwości i gorączki, zoo mi się wcale nie podobało; obejrzenie wszystkich zwierząt (które wcale nie są jakieś niezwykłe - takie same jak w zoo w Polsce) zajęło nam jakieś 20 min. Większość zwierzaków zwinięta była w przemoczone śpiące kłębuszki i nie wyglądała na zadowolone. W zoo znajduje się także Himalajski Instytut Górski (w wolnym tłumaczeniu), a w Instytucie muzeum, w którym pokazany jest między innymi sprzęt używany podczas wypraw na Mount Everest - najbardziej podobał mi się śpiwów używany przy -50 stopiach C! (Leżąc wieczorem w łóżku z gorączką i trzęsąc się z zimna myślałam sobie, że właśnie taki by mi się przydał :)).

Popołudnie i wieczór były długie i ciężkie, ale na szczęście przenieśliśmy się do bardzo sympatycznej kwatery prywatnej (która w przeciwieństwie do hotelu, w którym spędziliśmy dwie pierwsze noce jest ciepła, pachnie kominkiem (mimo że go tu nie ma) i nie jest wilgotna), także o wiele lepiej mi się chorowało :) Wygląda to jak prywatny dom, jest nawet mała buddyjska świątynia do modlitw, z tym, że jesteśmy tu sami, właściciele mieszkają chyba na dole. Pokój, w którym mieszka Budda jest zamknęty i pani poprosiła nas, że gdybyśmy chcieli wyjść na balkon, to żeby na około. Oczywiście chodzimy na około, ale jako że drzwi mają szybki, to nie mogłam się powstrzymać od zrobienia potajemnego zdjęcia. Ta gorączka to pewnie za karę ;)


Rano czekała na nas pod drzwiami kawa :) Ja niestety jako, że nic prawie nie jadłam przez cały poprzedni dzień wolałam nie denerwować mojego żołądka, więc poszłam do Sonam's Kitchen po herbatę. Tak przy okazji (trochę reklamy :)), Sonam's Kitchen to świetna restauracja polecana zresztą przez Lonely Planet (bardzo dobre śniadanka), tych samych właścicieli, którzy wynajmują nam pokój. Z wynajmem pokoji dopiero startują (jesteśmi ich drugimi gośćmi), ale myślę, że jeśli nie spoczną na laurach, to niedługo ich kwatera także będzie w Lonely Planet :) Wracając do herbaty, gdy pożaliłam się pani, że gorączka itd. to powiedziała, że zrobi my specjalną herbatę z miodem, imbirem i cytryną. Dostałam ogromny kubek na wynos i faktycznie herbata była pyyyyyszna :)

Po zjedzeniu rosołku, żebym jeszcze za bardzo się nie przemęczała, postanowiliśmy pojezdzić kolejką turystyczną. Jest to węglowa ciuchcia, z dwoma wagonikami, której przejechanie 14 km zajmuje z postojami 2 godziny. Mieliśmy szczęście, bo akurat się rozpogodziło, więc było przynajmniej widać to, co pod nami. Cały czas zadzierałam głowę z nadzieją zobaczenia trzeciej najwyższej góry świata, ale chyba niestety naprawdę nie sezon... Może jutro :)