sobota, 11 czerwca 2011

Alappuzha & Fort Cochin - rejs statkiem, taniec Kathakali i najlepsza kawa na swiecie :)

Dzisiejsza notka bedzie o wczoraj i o dzisiaj, z powodu, ze wczoraj nastapilo calkowite zalamanie sil. Po trzech tygodniach ciaglego przemieszczania sie, slonca, itd. moje zapasy energii sie skonczyly i o 22 padlam jak zabita. Spalam 13 godzin :)

Z Varkali do Alappuzhy dotarlismy pociagiem. Okazalo sie, ze na krotkie trasy (100km) mozna kupic bilet na stacji przed odjazdem. Bilet kosztowal 25IRN/os (1,50zl!), ale za to, ze nie zarezerwowalismy go wczesniej, tylko kupilismy w ostatniej chwili doliczyli sobie oplate po 210IRN (12zl!). No coz, bedziemy musieli nauczyc sie rezerwowac pociagi z wyprzedzeniem.

Pociag byl prawie pusty, wiec nie wiem skad te problemy z rezerwacji biletow itd. Dwugodzinna podroz urozmaicila nam indyjska rodzinka, ktora postanowila zjesc w pociagu obiad. Wyjeli zawiniete w gazety.. cos.. patrze, a tam liscie bananow! Tzn, obiad zawiniety w liscie :) Obiadem oczywiscie byl (pewnie ostry) ryz z jakas packa, ktory tatus jadl raczka sam osobiscie, a mamusia brala ten ryz w garsc, ugniatala kulki i wciskala do buzi synkowi. Probowaliscie kiedys zjesc ryz w sosie slodkokwasnym reka? Albo leczo? :) No wlasnie.. a tutaj to na porzadku dziennym. Nawet w lepszych restauracjach widelce i lyzki (noze sa raczej rzadkoscia) daja tylko turystom, a wszyscy Hindusi jedza reka.

Wracajac do wydarzen dnia wczorajszego - po wyjsciu z pociagu udalismy sie pod adres wskazany nam przez couchsurfera. Okazalo sie, ze nie byl to jego dom, a osrodek turystyczno-leczniczy, w ktorym wynajmuje tez pokoje. Pokoj dostalismy oczywiscie za darmo (zgodnia z idea CouchSurfing), a nasz gosodarz powiedzial, ze jest zajety i ze moze zobaczymy sie wieczorem. Dziwne, pomyslalam, ale no coz.. sami potrafimy sie soba zajac.

Alappuzha okazala sie bardzo przyjaznym miasteczkiem, w ktorym bialych ludzi chyba dawno nie wiedzieli, bo co najmniej z 50 osob sie z nami przywitalo, wszyscy nam machali, a nawet jeden kierowca ciezarowki zatrzymal sie tylko po to, zeby powiedziec nam 'hello' i spytac jak sie mamy :) Zrobilismy sobie 4km spacer nad morze... a potem dalismy sie namowic na rejs stateczkiem. Alappuzha slynie z kanalow i jeziorek wcinajacych sie daleko w lad (niektorzy porownuja ja do Wenecji). Stateczek oplynal kilka wiosek (i fajne zdjecia udalo mi sie porobic, ktorych niestety dzisiaj nie moge opublikowac, bo jestem w kafejce internetowej; z tego tez powodu nie ma polskich znakow). Ciekawe - my jak wychodzimy z domu mamy ulice, a oni jak wychodza, maja wode :) Rejs trwal 2 godziny... a w drodze powrotnej zastal nas przepiekny zachod slonca :)

Po rejsie wrocilismy do naszego pokoju, myslac, ze moze nasz couchsurfer juz nie jest zajety, ale okazalo sie, ze osrodek byl opustoszaly, a on nawet nie odpisal mi na smsa... No to poszlismy poszukac jedzenia (ja niestety, z powodu ogolnego kryzysu nawet jesc nie dalam rady - szczegolnie w otoczeniu recznych pozeraczy ostrego ryzu), a potem nie pozostalo nic innego jak udac sie spac :)

13 godzin pozniej wstalam i doszlam do wniosku, ze pora jechac dalej (couchsurfer sie zjawil, ale byl nadal zajety - jakies 10 min udalo nam sie porozmawiac :)). Z ogolnego wywiadu udalo mi sie ustalic, ze nie - jak wczesniej planowalam - Cochin jest najlepszym miejscem do odwiedzenia, tylko Fort Cochin, tak wiec udalismy sie na dworzec autobusowy w poszukiwaniu autobusow. No i znaleslismy - jeden z tych bez okien, wiec znow zmuszona bylam wejsc w bliski kontakt ze spoleczenstwem :) Tym razem jednak, nie liczac tego, ze nie moglam sie oprzec, bo nadal bola mnie spalone sloncem plecy, podroz byla calkiem przyjemna i nawet nie wiem ile czasu nam zajela :)

Fort Cochin jest bardzo przyjemnym miasteczkiem turystycznym, w ktorym jest wszystko czego dusza zapragnie, duzo rzeczy do zobaczenia, duzo sklepow i restauracji. Wynajelismy pokoj, za jedyne 300INR (18zl) i udalismy sie na rundke zwiadowcza po miescie. Przypadkiem ktos nam wcisnal ulotke miejscowego teatru, wiec pomyslelismy, ze czemu nie... Jak sie pozniej okazalo Cochin slynie z Kathakali - tradycyjnego tanca z regionu Kerala. "Katha" oznacza "opowiesc, historie", a "Kali" "gre". Najwaznjeszym elementem sa maski, ktore malowne sa na twarzach aktorow przez kazdym spektaklem. Stworzenie takej maski zajmuje co najmniej godzine. Spektakl to polaczenie mimiki, gestow i specjalnego jezyka migowego, ktorym porozumiewaja sie aktorzy. Cala opowiesc to ok. 6 godzin, ale na scenie wystawiany jest tylko okolo godzinny fragment. Wrazenia? Piekne maski (i zdjecia :)), ruchy troche niemrawe.. a przekaz.. z powodu roznic kulturowych (mowa ciala jest tez tu o wiele inna niz u nas), gdyby nie to, ze wreczyli mi przed spektaklem kartke, na ktorej opisane jest o czym bedzie sztuka, to chyba nie wiedzialabym o co chodzi... :) W kazdym razie, zobaczyc warto. Gdyby ktos byl zainteresowany to polecam udac sie do Kerala Kathakali Centre (to tutaj wlasnie bylismy). Sa rozne tearty, ale ten jest podobno najlepszy.

Na koniec podziele sie z Wami odkryciem dnia :) Indyjska siec Cafe Coffee Day moze spokojnie konkurowac ze Starbucksem - kawa chyba jeszcze lepsza, a przy tym sa bardzo pomyslowi... kawa z lodami.. lody z czekolada polane espresso... mmm.. :)))

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz