niedziela, 3 lipca 2011

Himalajski turysta pod górą kocyków

A już sobie pomyślałam, że Indie obeszły się ze mną bardzo łagodnie... Przez 6 tygodni oprócz jednodniowego bólu głowy z powodu nadmiaru słońca absolutnie nic mi nie było. Żel do dezynfekcji rąk poszedł w zapomnienie... i podstępne żyjątka wreszcie i mnie dopadły. Tak więc ostatnie dwa dni spędziłam w łóżku z prawie 39 stopni gorączki, trząsąc się z zimna pod dwoma kocami i śpiworem. Do końca nie wiadomo czy to sprawa żołądkowa, bo w zasadzie oprócz tego, że boli mnie brzuch to nic innego się nie dzieje, ale po tabletkach na zatrucie trochę mi się poprawiło, więc mam nadzieję, że to nic poważniejszego. Tak przy okazji - w Indiach bardzo ciekawie kupuje się leki. Apteka wygląda zazwyczaj jak każdy inny sklep, czyli mieści się w obdrapanej budzie i wszystko, nawet antybiotyki, sprzedają od ręki, bez recepty. A do tego jak tanio! Flagyl, którym właśnie zwalczam żyjątka w swoim żołądku kosztuje tylko 10IRN (60gr).

Z powodu chwilowej niemocy, a także dlatego, że to już właściwie koniec naszej wycieczki i mamy już dość ciągłego przemieszczania się, Darjeeling będzie miejscem, w którym zatrzymamy się najdłużej. Do tej pory co 2-3 dni zmienialiśmy miejsce pobytu, a tutaj jesteśmy już czwartą noc i na razie się nie wybieramy nigdzie dalej. Nie licząc chmur, które zdaje się, że na stałe postanowiły zawisnąć nad miasteczkiem (niektóre też są w dole pod nami, a inne czasem wlatują nam przez okno do pokoju!) jest to bardzo przyjemne miejsce i postanowiłam, że jeśli teraz nie uda mi się zobaczyć ośmiotysięcznych szczytów, to jeszcze tu wrócę... Podobno najlepsze widoki są w październiku, bo wtedy świeci słońce i jest bardzo dobra widoczność. Tak czy inaczej, nawet pogrążony w chmurach Darjeeling ma swój urok - jest tu zupełnie inaczej niż w całych Indiach. Ludzie wydają się być zajęci sobą, są bardzo bardzo przyjaźni, nikt nas nie zaczepia, na każdym kroku można wypić prawidziwą dobrą herbatę (w przeciwieństwie do całej reszty Indii, gdzie herbatę parzy się w słodkim mleku (w skrócie); wersja z imbirem jest nawet dobra, ale herbatą to trudno nazwać :)). Jest tu pełno bazarów, w większości z ustalonymi z góry cenami, zakon tybetańskich mnichów, buddyjskie świątynie, pagody (budynki piramidki w stylu japońskim) i mnóstwo biednych zmokniętych piesków, które wylegują się w najróżniejszych miejscach - na środku ulicy, na ladach sklepowych... i na dachach domów :)

Pierwszy dzień w Darjeeling spędziliśmy włócząc się leniwie po okolicy, odsypiając pobudkę o 4 rano dnia poprzedniego i relaksując się po podróży. Dobrowolnie nawet weszłam do biura turystycznego zapytać czy nie chcą mnie zabrać na jakiś spacerek po górach (jesteśmy na wysokości 2140m n.p.m. i właściwie samemu nie można prawie nigdzie pójść; potrzebne są specjalne pozwolenia) albo chociaż na rafting (spływ tratwą po górskiej rzece). Gdziekolwiek indziej w Indiach by chcieli i to natychmiast (Good price, madam!), a tutaj pan popatrzył na mnie jak na wariatkę, uśmiechnął się od ucha do ucha i leniwym ruchem wskazał mi ulotkę, na której było napisane, gdzie może mnie zabrać w tych chmurach... do zoo :)

Tak więc następnego dnia udaliśmy się do zoo, ale nie z biurem, bo zoo jest jakieś 30 min spacerku od naszego hotelu, więc spokojnie można się tam udać na własną rękę. Może z powodu deszczu, a może dlatego, że był to już początek moich dolegliwości i gorączki, zoo mi się wcale nie podobało; obejrzenie wszystkich zwierząt (które wcale nie są jakieś niezwykłe - takie same jak w zoo w Polsce) zajęło nam jakieś 20 min. Większość zwierzaków zwinięta była w przemoczone śpiące kłębuszki i nie wyglądała na zadowolone. W zoo znajduje się także Himalajski Instytut Górski (w wolnym tłumaczeniu), a w Instytucie muzeum, w którym pokazany jest między innymi sprzęt używany podczas wypraw na Mount Everest - najbardziej podobał mi się śpiwów używany przy -50 stopiach C! (Leżąc wieczorem w łóżku z gorączką i trzęsąc się z zimna myślałam sobie, że właśnie taki by mi się przydał :)).

Popołudnie i wieczór były długie i ciężkie, ale na szczęście przenieśliśmy się do bardzo sympatycznej kwatery prywatnej (która w przeciwieństwie do hotelu, w którym spędziliśmy dwie pierwsze noce jest ciepła, pachnie kominkiem (mimo że go tu nie ma) i nie jest wilgotna), także o wiele lepiej mi się chorowało :) Wygląda to jak prywatny dom, jest nawet mała buddyjska świątynia do modlitw, z tym, że jesteśmy tu sami, właściciele mieszkają chyba na dole. Pokój, w którym mieszka Budda jest zamknęty i pani poprosiła nas, że gdybyśmy chcieli wyjść na balkon, to żeby na około. Oczywiście chodzimy na około, ale jako że drzwi mają szybki, to nie mogłam się powstrzymać od zrobienia potajemnego zdjęcia. Ta gorączka to pewnie za karę ;)


Rano czekała na nas pod drzwiami kawa :) Ja niestety jako, że nic prawie nie jadłam przez cały poprzedni dzień wolałam nie denerwować mojego żołądka, więc poszłam do Sonam's Kitchen po herbatę. Tak przy okazji (trochę reklamy :)), Sonam's Kitchen to świetna restauracja polecana zresztą przez Lonely Planet (bardzo dobre śniadanka), tych samych właścicieli, którzy wynajmują nam pokój. Z wynajmem pokoji dopiero startują (jesteśmi ich drugimi gośćmi), ale myślę, że jeśli nie spoczną na laurach, to niedługo ich kwatera także będzie w Lonely Planet :) Wracając do herbaty, gdy pożaliłam się pani, że gorączka itd. to powiedziała, że zrobi my specjalną herbatę z miodem, imbirem i cytryną. Dostałam ogromny kubek na wynos i faktycznie herbata była pyyyyyszna :)

Po zjedzeniu rosołku, żebym jeszcze za bardzo się nie przemęczała, postanowiliśmy pojezdzić kolejką turystyczną. Jest to węglowa ciuchcia, z dwoma wagonikami, której przejechanie 14 km zajmuje z postojami 2 godziny. Mieliśmy szczęście, bo akurat się rozpogodziło, więc było przynajmniej widać to, co pod nami. Cały czas zadzierałam głowę z nadzieją zobaczenia trzeciej najwyższej góry świata, ale chyba niestety naprawdę nie sezon... Może jutro :)





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz