środa, 25 maja 2011

Dzieci ze slamsów

Dzień zaczął się od pobudki o 6.30 właściwie nie wiadomo dlaczego, bo wyszliśmy z domu dopiero przed 10. Picie herbatki, odpoczywanie, jedzenie sniadania, odpoczywanie... i tak schodzi :) Zapakowali nas na motocykl, znaczy mnie i D. jako dwoch pasazerow, oczywiście bez kasku. Pytam czy w Indiach tak można, a oni na to, że nie, przepisy mówią, że tylko jeden pasażer może być, i że obie osoby w kasku, ale to nic, nie martwić się mamy :)

Szczęśliwie udało nam się dojechać do miejsca, w którym mieści się siedziba organizacji SHRESTHA. Wchodzimy, a tam gromada dzieciaków w wieku 6-16 lat, na początku grzeczne i nieśmiałe... Zaczęliśmy od zdjęć - jak zwykle wszyscy się pchali przed obiektyw. Po
przełamaniu pierwszych lodów, ja i D. zajęliśmy się uczeniem dzieci angielskiego, tzn. graniem z nimi w gry edukacyjne własnego pomysłu ;) W tym czasie Nitash, jego żona i kilku znajomych przeprowadzili darmowe badanie wzroku dla ludzi ze slamsów, w większości rodziców tych dzieci. Rodzice też pchali się przed obiektyw, więc miałam sporo okazji do fajnych zdjęć (więcej opublikuję jak tylko dorwę gdzieś szybki internet, bo jak na razie, to nie spotkałam
takiego łącza, na którym dałoby się coś ściągnąć lub wysłać).


Po grach i zabawach było jeszcze więcej zdjęć, dzieci już przestały być nieśmiałe i zaczęły wieszać mi się na szyji i ciągać za ręce i wszystkie chciały zdjęcie ze mną, a na koniec jeszcze autografy (na rękach ;)). W pewnym momencie, jak już byłam ledwo żywa od biegania za nimi z aparatem, posadzili mnie pod wiatrakiem i dopadły mnie 3 dziewczynki z henną i wymalowały mi ręce do łokci i nogi do kolan w indyjskie wzorki (teraz to prawie jak miejscowy Indianin wyglądam, miejmy nadzieje, że do powrotu do Polski zniknie ;)). Potem jeszcze były tańce indyjskie -
dzieciaki po kolei się popisywały (i większość była całkiem niezła), a potem jeszcze zmusili do tańców mnie i D.

Po tych wszystkich atrakcjach Nitesh zabrał nas do slamsów (jako, że zna rodziców i opiekunów tych dzieci (bo niektóre są niestety sierotami)), to bez problemu mogliśmy tam wejść, nawet do środka "domków" i nawet porobić zdjęcia). Wrażenia nie da się opisać... ale ma się ochotę wziąć te wszystkie dzieciaki pod pachę i zabrać ze sobą do domu :( Nitesh zajmuje się między innymi edukacją tych dzieci (angielski, hinduski, szycie, komputer, henna, zasady moralne, itp), a także daje im od czasu do czasu ubrania i różne inne rzeczy w miarę możliwości. Zaskakujące było to, że jak na dzieci ze slamsów wszystkie były czyste, zadbane i nienajgorzej ubrane. Nitesh powiedział, że to dlatego, że stara się wpoić im jakieś ogólne zasady, m.in. że trzeba o siebie dbać, myć ręce itd., a że podoba im się w szkole, to się stosują.

Na koniec wpisaliśmy się do księgi odwiedzających i kupiliśmy parę toreb robionych własnoręcznie przez dzieci (i do tego całkiem ładnych), żeby trochę im pomóc. Dzieci nie chciały nas wypuścić i powiedziały, że będą płakać jak pójdziemy i kazały obiecać, że wrócimy :) ...

Eeeech, gdyby tylko wszyscy potrafili chociaż w połowie tak cieszyć się życiem jak te dzieci...

Tutaj możecie poczytać więcej o organizacji SHRESTHA:
http://www.shresthajaipur.org/


A gdyby ktoś chciał dać dzieciom symboliczne 5zł (dla nich to dużo pieniędzy), to może wpłacić tutaj: mBank 48 1140 2004 0000 3902 3941 0675
z dopiskiem: "Pomoc dzieciom ulicy" a ja przekażę dalej :) Więcej oczywiście też można. Pomóżcie mi je uratować :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz