Po dotarciu na miejsce zadzwoniliśmy do chłopaka, który wcześniej kontaktował się ze mną na CouchSurfing i prosił o pomoc w swojej organizacji charytatywnej (tak, też na początku byłam sceptycznie nastawiona co do tego pomysłu). Podał adres i po długich rozmowach telefonicznych kierowcy rikszy z Niteshem (tak ma na imię nasz gospodarz), udało nam się w końcu dotrzeć na miejsce. Przywitał nas Nitesh z żoną, mamą, tatą i dwójką małych dziewczynek (3 i 8 lat). Posadzili nas w domu i kazali odpoczywać ;) Porozmawialiśmy, herbatka itd, a potem przez kilka godzin zabawialiśmy dziewczynki, którym najwyraźniej się spodobaliśmy. Jak się ściemniło Nitesh zabrał mnie na wycieczkę motorem (bez kaaasku!) po wodę, bo picia przefiltrowanej deszczówki woleliśmy nie ryzykować :) Po tej ekscytującej przygodzie rozłożyli nam matę na ziemi, postawili kilka miseczek z różnymi rzeczami i mówią, żebyśmy jedli. (No to zjedliśmy, dobre było, jeszcze żyjemy). Co ciekawe, oni nie jedli z nami, tylko poczekali aż skończymy i dopiero wtedy sami usiedli do posiłku. (Jak spytałam dlaczego z nami nie jedzą, to powiedzieli, że w Indiach gość jest Bogiem i że my musimy pierwsi :)). Potem była kolejna atrakcja wieczoru - tradycyjny indyjski prysznic, tzn. woda ze szlauchu, wiadro i kubełek do polewania się (o kibelku lepiej nie wspominać :)). A teraz... siedzimy na dachu i się cieszymy, że Nitesh dał nam swój przenośny internet na USB i mamy kontakt ze światem :) I będzimy spać na tym dachu! Fajny wiaterek wieje.. tylko mówią, że małpy mogą nas odwiedzić ;)
Jutro będziemy udzielać się charytatywnie :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz