Wstaję... Pada. Pada. Pada. Leje... I tak cały dzień. Pozostaje założyć strój kąpielowy i japonki i iść zwiedzać ;) Stroju nie założyłam, ale japonki tak, bo kałuże były po kolana, a ulicami płynęły potoki... W taką pogodę właściwie jedynym interesującym miejscem w Anjunie jest restauracja z grillowanymi kurczakami ;) Gdyby ktoś przypadkiem kiedyś był w Anjunie (chociaż szczerze mówiąc Goa jest bardzo przereklamowana i najlepiej to nie być tu w ogóle; Kerala jest o wiele przyjemniejsza)... No, ale gdyby jednak ktoś chciał sprawdzić to, co mówię osobiście, restauracja nazywa się Blue Tao i jest to najlepsze miejsce na jakie się do tej pory natknęliśmy chyba w całych Indiach!
Potem poszliśmy jeszcze poszaleć trochę na parkiecie, o 2 w nocy na kebab... a potem kupiliśmy nowy rum... A dzisiaj... uuuuuh... już nigdy nie będę pić rumu z colą, naprawdę! ;)
Dziś dla odmiany nie pada, zrobiło się za to strasznie duszno i gorąco. Znowu odwiedziliśmy Blue Tao, a następnie naczelny fotograf wyprawy udał się na wycieczkę w celu uwiecznienia wszystkich okolicznych... krów ;) Krówkom też gorąco...
Natknęłam się też na bardzo ciekawie nazywającą się restaurację: White Negro (w wolnym tłumaczeniu Biały Czarnuch :)).
Wczorajsza impreza było pożegnaniem z Goa. Dziś wieczorem jedziemy do Bombaju (autobusem, w którym podobno są łóżka (?)... jak będzie naprawdę, opowiem Wam w następnej notce).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz